Posłuchajcie…
Indianie, których odwiedzał, chodzą nago albo prawie nago. Przykrywają jedynie te miejsca, które są w ich pojęciu brzydkie i dlatego wstydliwe. Zawijają więc rany, zasłaniają ropiejące liszaje i blizny, ale nigdy nie ukrywają tego, cozdrowe. Po co mieliby to robić? Przecieżzdrowe jest piękne.
Jak w takiej sytuacji postrzegali księdza ubranego od stóp do głów w sutannę? Może był dla nich cały pokryty krostami? A może w ogóle o tym nie myśleli, lecz podświadomie odrzucali go jako nieczystego.
Pewnego dnia misjonarz zdjął sutannę.
Stanął przed całym plemieniem tak, jak przez wiele miesięcy Indianie stawali przed nim – nago. I wtedy okazało się, że nie ma żadnych felerów, ba, on był piękniejszy od nich wszystkich – tak białej skóry Indianie nie widzieli przecieżnigdy przedtem.
Podchodzili go oglądać, dotykać (także w miejscach gdzie księdza dotykać absolutnie nie wypada). Wzbudził wielkie zainteresowanie i zyskał szacunek.
To, że do tej pory przebywał w sutannie, zrozumiano jako wyraz rezerwy i braku zaufania. To, że ją nagle zdjął, Indianie poczytali sobie za zaszczyt, a jednocześnie deklarację braterstwa.
Kilka dni później ów polski ksiądz odprawił pierwszą mszę na golasa. Miał na sobie tylko stulę i guayuco [Przypis: Przepaska biodrowa. Skąpy kawałek czerwonej szmatki, który zasiania tylko z przodu – pupa goła. (Kiedy wieje wiatr – nie tylko pupa, ale tym się nikt nie przejmuje. Ani nie ekscytuje!)].
Tym razem, po raz pierwszy, Indianie go nie zignorowali – przybyli wszyscy i z szacunkiem, w kompletnej ciszy, wysłuchali jak się modli do swojego Boga.
Teraz (od tamtych wydarzeń minęło kilka lat) modlą się wspólnie. Ponadto okazało się, że nowy Pan Bóg jest tym samym Bogiem, którego Indianie znali wcześniej z Opowieści przekazywanych przez ich własnych przodków.
Czy msza święta odprawiona z gołą pupą jest profanacją?
Na pewno nie pośród amazońskiej puszczy – tam jest aktem niezwykłej mądrości i szacunku dla Indian. Czyli tych naszych braci, których Pan Bóg umieścił daleko poza cywilizacją majtek i biustonoszy.
Przyznaję, kiedy tam byłem i sam z gołą pupą klęczałem w czasie Podniesienia, czułem się trochę dziwnie. Ale wokół mnie klęczeli inni, ubrani równie skąpo. Pan Bóg chyba nie miał nam tego za złe. Mam nawet wrażenie, że się cieszył patrząc na nas z góry.
Dlaczego więc nie podałem nazwy kraju ani plemienia, o które chodzi? Prosił mnie o to ów ksiądz. Bardzo bał się niezrozumienia i związanych z tym kłopotów – w Kościele powszechnym ciągle przeważa pogląd, że chrystianizacja ludów pierwotnych musi się łączyćz ich cywilizowaniem. Tymczasem on postanowił wniknąć w kulturę „dzikiego” plemienia i przekazać naukę o Bogu bez rujnowania świata indiańskich wierzeń i obyczajów. Był prawdziwym Łowcą Chrztów.
ŁOWCY ZAŻENOWANI
Misje utrzymują się z datków. Łowcy Chrztów raz na trzy lata przyjeżdżają na urlop do Polski. Są wtedy zapraszani, by odprawili niedzielną mszę i opowiedzieli o swoich misjach – co zbiorą na tacę, jest ich. Tylko cotu opowiedzieć, żeby nie zostać źle zrozumianym? Jak ksiądz w Polsce miałby publicznie przyznać, że chorych posyła do czarownika, albo że popiera wielożeństwo?
– Czy ja mam ludziom powiedzieć, że my tam wcale nie chrzcimy, tylko uczymy uprawy roli? – pytał Adam Kuchta – Czy mam im powiedzieć, że zamiast kościoła budujemy silos na soję?…
Dlatego większość opowiada o małpach, wężach, robactwie, o tropikalnym klimacie i o biedzie wzruszającej serca. Utrwalają fałszywy stereotyp misjonarza – chrzciciela, podczas gdy dzisiejszy misjonarz jest najczęściej jedynym uczciwym pracownikiem socjalnym. Obrońcą uciśnionych, biednych, chorych, ale wcale nie dusz, tylko ciał.
Kiedy Adam Kuchta był w Polsce w roku 2001, próbował zebrać trzy i pół tysiąca złotych na wybudowanie studni. Nie zebrał.
– Gdyby to była wieża kościelna, albo dzwon… Ale dziura w ziemi i porządny kibel… Jak ja mam uzasadnić, że właśnie to jest najważniejszy cel misyjny tego roku?
MORAŁ:
ŁowcyChrztów to najlepsi księża, jakich udało mi się poznać.
Mam wrażenie, że ci, którzy wyjeżdżająna misje, to kwiat, a w kraju zostają nam w większości łodygi. (Łodyga, jak wiadomo, jest sztywniejsza niż kwiat i mniej kolorowa.) Ale może po prostu nie miałem szczęścia poznać kwiatów polskich, bo zbyt dużo czasu spędzam na obcej ziemi.
YERBA MATE
Yerba Mate to odkrycie Indian Guarani – ich święte ziele, dar Matki Ziemi. Dzisiaj jest znane – głównie ze słyszenia – na całym świecie.
Mate uprawia się i pije powszechnie tam, gdzie w XVII wieku mieszkali Guarani, czyli na terytorium Paragwaju. Ale nie tym dzisiejszym, okrojonym przez sąsiadów. Dawniej Paragwaj rozciągał się dużo dalej niż teraz – od stóp wschodnich Andów aż po wybrzeże Oceanu Atlantyckiego. Sięgał daleko na ziemie dzisiejszej Argentyny, Urugwaju, Boliwii i południa Brazylii. Tam żyli Guarani i tam się piło Mate. Tam też pije się ją do dziś. [Przypis: Kiedy podaję nazwę własną rośliny wówczas piszę ją wielkimi literami: Yerba Mate, Mate. Ale kiedy chodzi mi o napój przyrządzony z tej rośliny albo o surowiec do jego przygotowania (sproszkowane suszone listki) wówczas „Mate” staje się słowem pospolitym pisanym małą literą tak jak „kawa” czy „herbata”].
Wspomnienie tego dawnego, Wielkiego Paragwaju zostało w nazwie – Yerba Mate po łacinie to ilexparaguariensis, czyli ostro krzew paragwajski.
Niekiedy smakosze różnych herbat w Europie czy USA kupują Yerba Mate w torebkach do zaparzania i piją przez ciekawość (połączoną z lekką domieszką snobizmu). Twierdzą, że smaku je podobnie jak inne zielone herbatki – chińskie i arabskie.
Takie picie nie ma wielkiego sensu – wówczas Mate traci cały czar. Z nią jest tak, jak z kwiatem paproci, który zakwita tylko w noc świętojańską – Mate kwitnie w ustach pełnym bukietem smaku jedynie, gdy jest właściwie przyrządzona i podana.
Tradycyjny (indiański) sposób picia przypomina rytuał) związane z paleniem fajki pokoju.
W jednym i drugim przypadku bardzo ważną rolę pełni sprzęt: Fajki pokoju były rzeźbione z kamienia, a niewielkie naczyńko do Mate (matero, albo guampa), powinno być wykonane ze specjalnego gatunku drewna – Palo Santo (Święty Pień).
Już samo to drzewo jest ziołem – po zmieleniu zaparza się je i podaje jako lekarstwo na wiele chorób. Wspiera siły witalne (męskie), urodę (niestety tylko u pań), nerki, kiszki, żyły i wszystko inne, ale pod warunkiem, że się mocno wierzy. Ma charakterystyczny silny zapach, który nie wietrzeje. Drewno, nawet po wyschnięciu i latach używania jako guampa, zachowuje swój naturalny kolor – intensywną zieleń szczypiorową. Wygląda jak pomalowane bejcą.
Do drewnianej fajki - guampy – wsypuje się grubo siekane suszone liście i łodyżki Mate. (W tej postaci wygląda ona nie jak porządna herbata, ale jak jakieś zakurzone paprochy.)
Potem wkręca się w nie metalową rurkę – o nazwie bombilla - przez którą będziemy pić. Rurka ma na dolnym końcu sitko, żeby zapobiec wciąganiu fusów do buzi. Najlepiej, jeżeli jest wykonana ze srebra, bo przecież będziemy jej dotykać ustami.
Do tak nabitej guampy z wkręconą rurką wlewamy odrobinę gorącej wody – w tym celu wszyscy dorośli obywatele Paragwaju, o każdej porze dnia, noszą pod pachami termosy. No więc wlewamy tę wodę i czekamy.
Nie ma się do czego śpieszyć, bo i tak pierwsze zalanie wypija w całości Santo Tomas – święty Tomasz.
(Prawda jest taka, że całą wodę wciągają te suche paprochy i każdy o tym wie, ale tradycja każe pić Mate w grupie – a nie samemu – więc jeżeli ktoś akurat nie ma kompanii, to pod ręką jest zawsze św. Tomasz. Wprawdzie niewidoczny, ale przecież obecny, bo ktoś tę pierwszą porcję wody wypił, no nie?)
Woda, którą zalewamy fusy powinna być „biała” – taka, która szumi na ogniu, ale jeszcze się nie zagotowała – nigdy wrząca! Zalanie Mate wrzątkiem powoduje, że się święte ziele poparzy, obrazi, i w jednej chwili straci cały smak. I Moc.
Nie jest to żaden indiański zabobon. Kilkakrotnie sprawdzałem – choć przyznaję, że żaden z tych eksperymentów nie był efektem działalności planowej, tylko mojego gapiostwa – i za każdym razemmusiałem potem wywalać zawartość świeżo nabitej guampy na kompost.