Выбрать главу

Pewnie dlatego pod koniec lat 90. XX wieku słowniki dopuściły spolszczoną wersję i zamiast machete mogę już teraz swobodnie pisać maczetą dodając wszystkie polskie końcówki.

TAM, GDZIE KOŃCZY SIĘ MAPA

Od miesiąca szukam Indian w odległym kawałku dżungli. Jestem gdzieś między Kolumbią a Peru – dokładnie nie wiadomo, bo właśnie „skończyła się” mapa. W żargonie podróżników oznacza to, że dopływ rzeczny, w który kierujemy nasze czółno, nie został uwzględniony przezkartografa. Na mapie pusta zielona plama, bez żadnych dodatkowych oznaczeń, a w naturze kolejny ciek wodny – na jego końcu mogą być Indianie.

Szansa na spotkanie jest niewielka. Te plemiona, które wciąż jeszcze żyją w stanie dzikim, ocalały tylko dlatego, że skrupulatnie unikają kontaktu. Oni nas zobacząna pewno – jeżeli tam w ogóle są – ale my ich… bardzo wątpię. Mimo to płyniemy.

Płyniemy.

I płyniemy.

Cały… czas.. płyniemy…

…wciąż jeszcze płyniemy…

…ups!

A teraz już nie płyniemy.

Ośmiometrowa piroga utknęła. Na dobre. Zrobiło się zbyt wąsko i kręto – jest za długa i dalej nie mieści się już w zakrętach. Poza tym jest coraz mniej wody. Od jakiegoś czasu nie płynęliśmy na wiosłach, tylko odpychając się kijami lub ciągnąc za gałęzie i liany wiszące nad naszymi głowami.

Wracamy? – bardziej oznajmia niż pyta jeden z przewodników.

To byłoby takie proste – wystarczy się przesiąść twarzą w tył – nawet nie trzeba odwracać łodzi. Ale szkoda mi wielodniowego wysiłku, bo może tam jednak są jacyś Indianie. W dodatku Dzicy.

– Wysiadamy i idziemy dalej na piechotę1 – odpowiadam i natychmiast zaczynam wykonywać to, co powiedziałem.

Tego typu polecenia trzeba wydawać stanowczym głosem i energicznie wcielać w życie. Nie wolno pozostawiać miejsca na wahanie i wątpliwości. W przeciwnym razie, moi przewodnia' mogą się zbuntować.

* * *

To tez Indianie. Tylko trochę bardziej cywilizowani od tych, których szukam. Ubierają się w szorty i koszulki, używają brom palnej, latarek na baterie i nylonowych sieci, ale ich jedynym domem i jedyną żywicielką jest nadal tropikalna puszcza. Tu się urodzili i tu umrą – to ich świat. Ich jedyna ojczyzna. Pacbamama.

Ich owszem, ale moja nie. Jeżeli się zbuntują – zostawią mnie tu samego, a wtedy nie mam najmniejszych szans ratunku W” kilka chwil znikną w gąszczu. Bez śladu1 Bo oni nie zostawiają śladów Chyba że sami tego chcą.

Znają dżunglę, tak jak ja znam układ pokoi w moim domu Trafiają wszędzie bez trudu i nic złego ich tu nie zaskoczy Znają tez język hiszpański (trochę) oraz (płynnie) kilka indiańskich na – rzecz\ popularnych w okolicy Są moimi tłumaczami, tragarzami i ruchomą spiżarnią. (Na wyprawę łatwiej zabrać myśliwego, kule i proch niż dwumiesięczny zapas żywności) Poza tym pełnią rolę aniołów stróżów. [Przypis: Oni sami określają to słowem mamka któremu zawsze towarzyszą tłumione chichoty i uszczypliwe komentarze kierowane pod adresem naszego Autora [przyp. tłumacza]]

Codziennie, choć najczęściej o tym nie wiem, ratują mi życie – omijają niebezpieczeństwa, których sam nigdy bym nie dostrzegł.

Czasami mi je pokazują:

A to jakaś mała kolorowa ząbka, która strzyka kwasem I jak trafi w czyjeś ciekawskie oko, to staje się ostatnią rzeczą na którą człowiek patrzył.

A to jadowity pająk, który skacze na ludzi. Najchętniej na czubek głowy, albo za kołnierz. I oczywiście staje się ostatnią rzeczą, która na nas skoczyła.

A to sprytnie ukryte pod gałęzią gniazdo szerszeni, które właśnie mieliśmy, przez nieuwagę, strącić ramieniem. (W porównaniu z resztą towarzystwa szerszenie są właściwie niegroźne – to, w co ugryzą, po prostu strasznie boli i puchnie. Chyba że dopadnie nas kilkanaście szerszeni na razzzzz.) Najlepsza rada, kiedy atakują, to skakać do wody.

A w wodzie czekają kolejne atrakcje: płaszczki z trującym kolcem, piranie z zębami jak żylety, węgorz elektryczny (350V)…

* * *

O nie! Zdecydowanie nie mogłem pozwolić, żeby moi przewodnicy zwątpili w to, że wiem corobię i dokąd zmierzam.

– Zostawiamy łódź – powiedziałem zarzucając sobie plecak na łamię – i idziemy wzdłuż strumienia. Tam na końcu JEST wioska Dzikich!

Tym razem – całe szczęście – naprawdę była. [Przypis: A o innym razie – kiedy wioski nie było – opowiemy innym razem. Ta książka ma być pouczająca i WESOŁA, a tamta historia kwalifikuje się do kategorii bardzo pouczających, ale zupełnie nieśmiesznych. Nawet po kilku latach, kiedy człowiek już ochłonął, nabrał odpowiedniego dystansu do niemiłych wydarzeń i bard/o chce |e opowiedzieć w taki sposób, żeby przynajmniej w oczach słuchaczy wyjść na bohatera.]

Posłuchajcie…

DALEKO W DŻUNGLI

Wyprawa pełną gębą zaczyna się dopiero wówczas, kiedy piroga pozostaje na końcu strumienia, a my ruszamy dalej na piechotę. Z przodu machetero sprawnymi uderzeniami karczuje szlak przez puszczę. Przy okazji odpędza pająki, węże i małe kolorowe żabki.

Z tyłu maszeruje portem – tragarz. Jest tak obładowany, że powinno go wgnieść do pasa w błoto, a jednak jakoś idzie i nawet nie stęka.

Pośrodku tej małej karawany ja, czyli gringo.

Daleko przed nami, a może w tej chwili gdzieś z boku lub z tyłu, krąży jeszcze myśliwy w poszukiwaniu kolacji.

I tak przez cztery długie dni. Romantyczne, prawda?

* * *

W książkowym opisie i we wspomnieniach; w opowieściach snutych przy kominku – wtedy to nawet bardzo romantyczne. Natomiast kiedy się tam jest – no cóż… – na miejscu wszelki romantyzm sytuacji przesłaniają sprawy o charakterze raczejpospolitym niż wzniosłym. Różne takie nie cierpiące zwłoki. [Przypis: No i po coten imiesłów? Zwłok) właśnie na tym polegają, ze nie cierpią. Jeżeli już, to robią to ZANIM staną się zwłokami, [przyp. tłumacza] Bardzo Państwa przepraszam – tłumacz czasami wymyka nam się spod kontroli To dlatego ze jest tylko tłumaczem, a nie Autorem i to go trochę szczypie w ego. [przyp. Autora]

Na przykład swędzenie. Takie, które trzeba natychmiast podrapać, bo inaczej się od tego zwariuje. A jednocześnie drapać nie wolno, bo pod naszymi paznokciami czyhają brud, smród i paciorkowce.

Albo pleśń na skórze w miejscach, gdzie przebiegały paski od plecaka. Kleszcze, wczepione tam, gdzie wzrok nie sięga, więc nie da się ich pousuwać samodzielnie – trzeba poprosić o pomoc któregoś z towarzyszy podróży. (A potem wypada mu się jeszcze odwzajemnić.)

Pamięć ludzka działa jak detergent – wypiera ze wspomnień wymienione przed chwilą prozaiczne prawdy, a pozostawia tam jedynie zgrabną osnowę wydarzeń. Z grubej, zgrzebnej tkaniny – z której można by szyć wory pokutne – pozostaje zaledwie muślinowy woal, zwiewny i romantyczny tiul. Wybielona firanka w miejscu, gdzie oryginalnie wisiała żelazna kurtyna.

Rzeczy takie jak świergot cykad, śpiew ptaków, gonitw)' małp, zapachy leśnych ziół, kolory motyli o skrzydłach wielkich jak patelnie – to wszystko i jeszcze dużo więcej dodaje się do tej muślinowej osnowy dopiero po powrocie. Opowieść tka się kawałek po kawałku z różnych oderwanych nitek. Zbieraliśmy je starannie przez całą drogę i upychaliśmy po kieszeniach pamięci właśnie w tym celu – żeby ubarwić półprzeźroczysty tiul, żeby je potem wpleść w tych miejscach, w których nam zabraknie tła – i wtedy Opowieść zaczyna wyglądać romantycznie. Prezentuje się jak arras.

Gdybyśmy pamiętali wszystko tak, jak się zdarzyło naprawdę, wówczas uczciwą relację z niniejszej wyprawy trzeba by zawrzeć w jednym bardzo topornym zdaniu: Szliśmy cztery dni i cały czas swędziało.

Romantyzmu w nim tyle, co poezji w ziemniaku, ale tak właśnie było – cztery dni swędziało, a myśmy szli, i szli, i szli. I nikomu nie wolno się było drapać.

* * *

Wreszcie doszliśmy. DOTARLIŚMY. [Przypis: Potem – przy kominku – ten kawałek się jeszcze dopracuje literacko Dołożymy różnych takich „kompletnie wyczerpani, ale szczęśliwi „, „po przedarciu się przez krwiożercze…” O, to jest to! – „krwiożercze” są niezłe – muszę sobie zapisać.]

I – jak to zwykle bywa, w chwilę po odnalezieniu wioski Dzikich – w tym momencie skończyła się wyprawa, a zaczęłoodkrywanie nieznanego świata. Czynność frapująca, choć niezwykle żmudna. Złożona z wielu małych kroczków.

PIERWSZE KROKI