Выбрать главу
* * *

Przy wjeździe spędziłem dwie godziny oczekując na ostateczną decyzję, czy moja wiza (wydana w Austrii) zostanie uznana. Był w tej sprawie telefon do Ministerstwa Spraw Zagranicznych (na mój koszt), potem do Spraw Wewnętrznych (na mój koszt), potem faks z ambasady w Wiedniu (na mój koszt) i wreszcie bardzo szczegółowy wpis do Granatowej Księgi, obciążony opłatą skarbową (na mój koszt rzecz jasna).

Nie miałem wątpliwości, że przy wyjeździe Księga znów się pojawi – a w niej było bardzo jasno napisane, do kiedy mam opuścić terytorium Gwatemali – dlatego skrupulatnie się na tę okoliczność przygotowałem:

Najpierw rozgiąłem paszport w taki sposób, by zawsze sam otwierał się na stronie z wizą. Następnie, pod kartką na której była wstemplowana, umieściłem nowiutki banknot dwudziestodolarowy złożony w pół. Przytwierdziłem go tam maleńką kropelką kleju (żeby się niechcący nie wysunął). Dodatkowo skleiłem także strony, między którymi się znajdował – po to, by nie został przedwcześnie odkryty. Łatwizna.

* * *

Urzędnik spojrzał na wizę, a potem pytająco uniósł brwi stukając jednocześnie paznokciem w fałszywą liczbę „45”.

Uśmiechnąłem się do niego niewinnie i powiedziałem:

– Na następnej stronie znajdzie Pan dodatkowe informacje, seńor. Odwrócił kartkę i nic nie znalazł – dwudziestodolarówki nie było.

– Co to, głupie żarty?

– Nie, nie, pewnie się kartki skleiły. Proszę ostrożnie rozdzielać, bo się podrą.

Wetknął paznokieć między strony, podważył, klej puścił, „dodatkowe informacje” okazały się wystarczające, a potem już tylko szeroki uśmiech, mokry stempel (celowo trochę rozmazany na liczbie „45”) i…

– Przechodzić! Następny proszę!

* * *

Wyprawa, której początek i koniec opisałem przed chwilą, była bardzo owocna i bogata we wrażenia. Powinienem z niej zapamiętać wspaniałe ruiny oraz spotkania z Indianami, tymczasem ja pamiętam głównie stronę, że tak powiem, techniczną. Na przykład to, jak pewnej nocy – i nie zapomnę jej do końca życia – jechałem na pace terenowej ciężarówki. Obok mnie kilka innych osób, wszyscy w półśnie, bobyło bardzo późno, a my już tak jechaliśmy dobre dziesięć godzin. Droga wiodła – a jakże – wzdłuż znanej mi granicy między Gwatemalą a Meksykiem.

Posłuchajcie…

SERIA PO PIĘTACH

Jeśli spojrzycie na mapę departamentu Peten, znajdziecie tam zaznaczone tylko dwie miejscowości – niewiele jak na obszar przypominający Holandię – miasteczko Flores i leżące nieopodal, sławne na cały świat, ruiny Tikal, które trudno uważać za miejscowość z prawdziwego zdarzenia, skoro od wielu stuleci są wymarłe. Z centrum kraju prowadzi w tamte strony tylko jedna droga, długości ponad 300 kilometrów.

Chyba że ktoś ma dostęp do map sztabowych i porządnej lupy – wówczas, przesuwając się prawie prosto na zachód od Tikal, może wypatrzeć drugą drogę. Na jej końcu, nad brzegiem Rio San Pedro leży wioseczka o nazwie La Florida. (Wioseczka, która sama siebie uważa za miasteczko.)

– Znaleźliście?

………

* * *

– Noo?…Cóż, wcale się Wam nie dziwię.

Odszukać to miejsce w terenie jest niewiele łatwiej niż na mapie, a ja bardzo chciałem tam dotrzeć, bo w pobliżu La Florida walało się trochę interesującego gruzu, który jeszcze około tysiąca lat temu był miastem Majów. (Fotografowanie gruzu to była w tamtych latach moja specjalność.)

* * *

Jakoś dotarłem – sam byłem zdziwiony. Obfotografowałem co trzeba i chcę wracać do cywilizacji, a tu oczywiście, nie ma czym – najbliższy autobus za kilka dni. Jeśli w ogóle dojedzie, bo mogą spaść deszcze, a wówczas droga zamienia się w grząskie błocko i trzeba czekać aż obeschnie i stężeje.

Miałem jednak trochę szczęścia – załapałem się na pewną rozklekotaną ciężarówkę, która dzień wcześniej dowiozła do La Florida żywność. Potem, w ramach zapłaty, załadowała grube bale z cennego tropikalnego drewna oraz wory pełne czegoś miękkiego. Teraz zaś, ze mną i kilkoma innymi osobami, telepała się w tumanach kurzu z powrotem na południe – do miejscowości Sayaxche. Koło Sayaxche były następne ruiny i zaczynał się asfalt, ale to dopiero nad ranem, a na razie jest noc – ciemność taka, że można ją zupełnie swobodnie kroić maczetą – i my na pace. (Kierowca był wredny – nikomu, nawet za dodatkową opłatą, nie pozwolił jechać w szoferce.)

* * *

Próbujemy zasnąć, ale nie bardzo się daje, bo strasznie telepie.

Poza tym, cochwilę trzeba wstawać i ręce do góry -!Armia! – coczłowiek przyśnie, to oni wyskakują z ciemności, mrugają latarką, zatrzymują i kontrolują.

W czasie takiej kontroli trzeba trzymać obie dłonie uniesione wysoko nad głową, a w jednej dodatkowo dokumenty. W moim przypadku paszport otwarty na wizie. Jeżeli ktokolwiek opuści rączki – Armia zaczyna do niego strzelać. Bez ceregieli, za to z przyjemnością. Takie tu panują zasady. T nikogo to nie bulwersuje, w końcu w lasach Peten kryją się liczne zbrojne kupy – guerrilla.

No i na tym właśnie polegał problem: jak w tej gęstej ciemności kierowca ciężarówki ma rozpoznać, kto to mruga? Armia to, czy może raczej zbrojna kupa?

Z naszego punktu widzenia różnica była zasadnicza:

Armia kontrolowała ludzi po żołdacku, czyli częstowała się papierosami oraz flaszkami aguardiente, których kierowca miał przygotowane dwa kartony i rozdawał bardzo chętnie. [Przypis: aguardiente – Najbardziej popularny w Ameryce Łacińskiej rodzaj wódki. Odpowiednik naszej „Czystej”. Jest mocno zaprawiona anyżkiem. Oni tam chyba uważają, że anyżek orzeźwia, tymczasem smakuje toto jak lakier do włosów i Białych częściej mdli niż orzeźwia, [przyp. tłumacza]]. (Byle tylko nie zaglądali mu do tych miękkich worów.) Po kontroli Armia puszczała wszystkich wolno, a sama przechodziła do konsumpcji.

Natomiast guerrilla to byli osobnicy ze stałym palącym problemem płynności finansowej – dlatego nigdy nie bawili się w ceregiele z częstowaniem – po prostu brali wszystko jak leci; czasami razem z ciężarówką. A pasażerowie? Zostawali na drodze. I mieli dużo szczęścia, jeśli byli potem w stanie podnieść się o własnych siłach, otrzepać z kurzu i ruszyć w dalszą drogę na piechotę. Większość już się nigdy nigdzie nie ruszała – leżeli tak; dopóki ich ktoś nie sprzątnął.

Znowu kontrola – ktoś z przodu mruga. Kierowca zwalnia, my wstajemy, ręce w górę i zaczynamy uprawiać dziki taniec, żeby na tych ostatnich metrach hamowania nie stracić równowagi. Zasadniczo moglibyśmy sięjeszcze trzymać za burtę, przynajmniej jedną ręką, ale po co ryzykować?

I nagle kierowca daje gaz do dechy. Widać zorientował się jakoś w ostatniej chwili, że to nie Armia i próbuje nam teraz ratować życie ucieczką. Wyrwał ostro do przodu i… Wtedy mnie wypadł z ręki paszport. Widzę jak szybuje sobie w tył, w tę gęstą ciemność. Zaraz zniknie…

…a w mojej głowie galopują myśli: Jestem w Gwatemali. Od kilku tygodni nielegalnie. Wiza już dwa razy przerabiana. Najbliższa polska ambasada 1000 kilometrów stąd – w Meksyku. Utrata paszportu to śmierć. A w najlepszym razie wiele miesięcy spędzonych w którymś z tutejszych więzień.

Jedno z nich oglądałem niedawno – z zewnątrz – i to mi w zupełności wystarczy. Za żadne skarby nie chcę iść do środkaaa…

…rzucam się więc w tył za paszportem – MUSZĘ GO ZŁAPAĆ!

Lecę.

Nie mam się czego chwycić – po prostu leeecę.

Ciężarówka pode mną przyspiesza i nie wiadomo, czy się na nią jeszcze załapię. Może wyjedzie spode mnie i rymnę na drogę. Zresztą, kto wie, colepsze – grunt jest dużo bardziej miękki niż te twarde bale, które wieziemy…

W tym momencie usłyszałem serię z karabinu. Potem wrzask faceta po mojej prawej stronie. W twarz sypią mi się kawałki rozprutej kulami drewnianej burty. Ciężarówka gwałtownie skręca, nie wiem czy celowo – z woli kierowcy – czy też wypada z koleiny i za chwilę się wywróci. To wszystko nieważne, ja tu mam swoje sprawy do załatwienia – ŁAPAĆ PASZPORT.

Złapałem!

Teraz będzie lądowanie…aaa a

.

.

aał…

– …ugh… – walnąłem z impetem w miękkie wory. – Noo, nie było aż tak źle… – myślę sobie.

Niestety zaraz potem dobiłem głową w cośtwardego…

……

– Noo gringo… – usłyszałem z bardzo daleka. Ktoś mówił do mnie przez blaszaną rynnę.

– Dudni ci w głowie? – zapytał ten sam ktoś trochę bliżej i tym razem chyba już bez rynny, albo z dużo krótszą.