Выбрать главу

– Wraca do siebie – stwierdził inny głos. – Dajcie mu aguardiente.

– Tylko nie to!…aał… Bardzo dziękuję! W żadnym wypadku! – mimo ostrego bólu z tyłu głowy, wstałem skutecznie otrzeźwiony samym wspomnieniem anyżówy.

Znowu byłem na ciężarówce. Jechała spokojnie, tak jak przedtem. Było tylko trochę jaśniej – dookoła zaczynał się dzień. Kolejny dzień mojego cennego życia.

– Pogniotłeś sobie documentos - mówi ten od rynny. – Tak żeś je mocno trzymał, żeśmy od razu wiedzieli, że żyjesz.

Żyłem. Żyliśmy wszyscy. Choć niewiele Brakowało.

Rano, po dotarciu doSayaxche oglądaliśmy ślady po kulach na obu burtach ciężarówki, mniej więcej na wysokości naszych pięt. Przestrzelone były także drzwi szoferki od strony pasażera.

Jakie to szczęście, że kierowca był nieużyty i nie chciał wieźć nikogo obok siebie – teraz ten ktoś byłby dziurawy. [Przypis: A zgadnijcie KTO mu proponował za to miejsce pięć dolarów? [przyp. Autora]]

Tylko jednego z nas trafiła kula. Właściwie drasnęła – w piętę – i wcale nie było pewne czy kula. Równie dobrze mógł to być jakiś odprysk, lub drzazga, ale niech mu będzie, że kula. Ranę miał zawiniętą w kawał starej brudnej szmaty i czuł się wspaniale – w swojej wiosce odegra rolę bohatera wojennego. Latynosi to uwielbiają.

DO HONDURASU

Z gazety znalezionej przypadkiem (zawinięto mi w nią owoce mango, które kupiłem na targu) dowiaduję się, że amerykańscy archeolodzy, którzy kopią pod jedną z piramid w ruinach Copan, odkryli właśnie jakieś nowe tajemnicze korytarze. Sensacja! Freski, reliefy i wszystko podobno świetnie zachowane. Pełne kolory,…

Więcej nie udało mi się przeczytać, bo notatka była niewielka, farba drukarska podła, a mango wspaniale dojrzałe i puściło sok. To zaledwie jeden, no może dwa dni drogi od miejsca w którym właśnie jestem. W tej sytuacji po prostu MUSZĘ tam pojechać! Tyle, że Copan leży w Hondurasie, a ja oczywiście nie mam wizy. Mimo to pojechałem. Posłuchajcie…

Wybrałem najmniejsze przejście graniczne, jakie udało mi się znaleźć. Zagubione pośród tropikalnego lasu. Wiodła doń dziurawa, błotnista droga, która istniała bardziej na mapach niż w terenie. Międzypaństwową linię graniczną zaznaczał idący w poprzek drogi zardzewiały łańcuch. Na jego końcach dwie wbite w ziemię żerdzie z resztkami flag narodowych Hondurasu i Gwatemali. Obok, chyląca się ku upadkowi budka z desek – „Strażnica”, jak głosił napis wymalowany krzywo, ale za to oficjalnie.

„Strażnica” była tylko jedna, choć przecież państwa dwa. To najprawdopodobniej z oszczędności – tym przejściem mało kto przechodził i właśnie dlatego je wybrałem. Było, bo było. Władze raczej się nim nie interesowały. Może zsyłano tu wojskowych za karę? Albo przeciwnie – żeby sobie odpoczęli pośród sennego pustkowia.

Pukam w okienko. W środku zaspany żołnierzyna (też tylko jeden – Honduranin – widocznie brali dyżury na zmianę) przeciera na mój widok zdziwione oko.

– A ty gringo co, zgubiłeś się?

– Nie seńor, jadę do Copan. Rzecz jasna tylko w przypadku, gdy łaskawy Pan zechce mnie jeszcze dzisiaj odprawić.

* * *

Małe przejścia w Ameryce Łacińskiej są często zamykane – na niedziele i święta, na noc, na sjestę, na „zaraz wracam” itp. Nie oznacza to wcale, że kiedy są zamknięte to nie są czynne. Przeciwnie – wtedy odprawy odbywają się dużo sprawniej, bo ludzie pracują chętniej, gdy jakieś, nawet bardzo drobne, pieniądze trafiają wprost do ich kieszeni i nikt nie prosi o pokwitowanie.

* * *

Podałem paszport.

Żołnierz popatrzył na smętnego orła bez korony, a następnie, stukając palcem w słowo „Ludowa” zapytał:

– Co to za kraj?

Był życzliwy i uśmiechnięty. U wojskowych na służbie to takie rzadkie, że choć podejrzewałem czym to się dla mnie skończy, nie potrafiłem gookłamać:

– Polonia – mówię tonem sugerującym, że chodzi mi o cośw rodzaju Szwajcarii.

Na to on niedbałym mchem wyciąga spod stołu grubą księgę w tekturowej oprawie. (Była to honduraska wersja Granatowej Księgi znanej mi z lotniska w Ciudad de Guatemala. Na kilku pierwszych stronach alfabetyczny spis państw świata ujęty w tabelę z rubrykami: „nazwa potoczna”, „nazwa pełna” oraz „przepisy dotyczące wizowania”.)

Wojskowy palec zaczął wolno sunąć w dół listy. Mężczyzna mamrotał pod nosem kolejne nazwy. Na szczęście nie był zbyt sprawny w czytaniu, więcchoć ja miałem tę tabelę dogóry nogami, dość łatwo wyprzedziłem jego palec i z pewnym niepokojem stwierdziłem, że Polski na tej liście nie ma.

Była trochę dalej – w oddzielnej tabeli – suplemencie obwiedzionym czerwoną kreską. Dlaczego kreska jest czerwona, wyjaśniał nagłówek o treści: „Kraje wrogie – komunistyczne i terrorystyczne''. Na początku była Albania, a na końcu wyraźna instrukcja, żeby obywateli powyższych państw pod żadnym pozorem nie wpuszczać na terytorium Hondurasu. PS. Nawet jeżeli przedstawią paszport dyplomatyczny.

– Seńor!!! - przerwałem żołnierzowi gwałtownie, kiedy jego palec był dopiero między Nową Gwineą a Nową Zelandią. – Czy opłata za wjazd wynosi tak samo jak w zeszłym roku, dziesięć dolarów, płatne GOTÓWKĄ?

Mój hiszpański, przedtem nienaganny z ładnym meksykańskim zaśpiewem, teraz nabrał ciężkiego amerykańskiego akcentu, który we wszystkich językach świata kojarzy się z pieniędzmi gotowymi zmienić właściciela.

Z kieszeni wyjąłem przygotowany na tę okazję plik jednodolarówek. (Taki plik zawsze robi większe wrażenie niż pojedynczy banknot o nominale będącym sumą jednodolarówek. Poza tym plik łatwiej podzielić, jeśli trzeba).

Wolno, z dramatyczną celebrą, odliczyłem: dziesięć… pojedynczych… zielonych… szeleszczących… banknotów. Dodałem jeszcze dwa. I ułożyłem starannie między Malezją a Mozambikiem.

Żołnierz zareagował prawidłowo: strzelił oczami na lewo i prawo w poszukiwaniu świadków. Kiedy upewnił się, że jesteśmy sami, Tekturowa Księga została zatrzaśnięta, z hukiem pochłaniając pieniądze.

– Witamy w Hondurasie, gringo.

* * *

W drodze powrotnej z Copan, powinienem był z wypiekami na twarzy wspominać fantastyczne ruiny i świeżo odkopane malowidła, które poza mną widziało jeszcze może z pięć, najwyżej dziesięć osób. (Osób żyjących współcześnie – bo kiedyś, wieki temu, oglądali je przecież Majowie). Tymczasem ja, z zimnym dreszczem na plecach, zamartwiałem się pewną przyziemną kwestią techniczną: czy aby na pewno zostanę wpuszczony z powrotem doGwatemali?

Wizę miałem przecież jednowjazdową i już „napoczętą”. Ponadto była to wiza w znacznym stopniu naciągana, a ujmując sprawę matematycznie, owo naciągnięcie wynosiło aż osiemset procent wartości początkowej.

Szczęśliwie, na takich leśnych przejściach granicznych bardzo mało się dzieje i każdy przechodzień stanowi przyjemne urozmaicenie.

Zostałem więc powitany jak stary dobry znajomy. Było klepanie po plecach, zimne przekąski (mocno uwędzone „coś” – za skarby nie chcieli zdradzić co, żeby im przypadkiem gringo z obrzydzenia nie zemdlał) a do tego miła pogawędka.

Rozciągałem ją maksymalnie, zabawiając żołnierzy najlepiej jak umiałem. Kiedy nadeszła pora rozstania nikt już nie myślał o kontroli paszportowej. A skoro, ani z okazji dzisiejszego powrotu, ani wcześniej – przy wyjeździe do Hondurasu – nie wbito mi żadnego stempelka, więc z formalnego punktu widzenia nigdy nie opuściłem terytorium Gwatemali. Ergo: moja 45 – dniowa wiza była nadal ważna!

Tym razem się udało, ale coby było gdyby mi odmówiono wjazdu?

Posłuchajcie…

NA ZIEMI NICZYJEJ

Coś takiego przytrafiło mi się kiedyś, w drodze z Gwatemali do Mexico City. Tę trasę pokonuje się zazwyczaj Autostradą Panamerykańską. Ja postanowiłem zboczyć z utartego szlaku i zahaczyć o południowe terytoria Lacandonów. Zamiast więc jechać, jak wszyscy, Panamericaną, wybrałem mało uczęszczaną drogę przez posterunek kontroli granicznej w La Mesilla.

* * *

Gwatemalski żołnierz przystawił mi w paszporcie pieczęć z napisem SALIDA – WYJAZD. To definitywnie zamknęło mój trzeci pobyt w tym kraju. Ruszyłem w stronę Meksyku. Na piechotę.

Miałem do przejścia szeroki pas ziemi niczyjej. Na jego powierzchni pozwalano rosnąć tylko niskiej trawie – resztę starannie karczowano, tak jak się to robi pod trakcjami wysokiego napięcia. Pas ciągnął się na lewo i prawo za horyzont – długa wstęga niskiej trawy biegnąca przez środek gęstej puszczy. Każdego dnia setki kontraktowych macheteros przycinały tę trawę za pomocą rnaczet. Dzień i noc tę graniczną aleję przemierzały konne i piesze patrole uzbrojone w lornetki, latarki i amerykańskie karabiny M – 16.