Выбрать главу

Nie oznacza to wcale, że nie można się było przemknąć – robiły tonagminnie grupy zawodowych przemytników – contrabandistas, partyzanci, Indianie, dla których granice państwowe nie istnieją, oraz zwykłe chłopstwo, któremu bliżej było przejść na skuśkę niż nadkładać drogi do oficjalnego przejścia granicznego.

Robiłem to także ja, kiedy jeszcze nie miałem gwatemalskiej wizy. Teraz jednak szedłem sobie rozluźniony, w biały dzień, bez ryzyka, bez nerwowego rozglądania się na boki. W ten sposób dotarłem do meksykańskiego posterunku.

Po obejrzeniu mego paszportu kapitan pograniczników zapytał dlaczego próbuję przekroczyć granicę w takim niebezpiecznym miejscu?

Wyjaśniłem, że właśnie na tym polega moja wyprawa – podróżuję bocznymi drogami, fotografuję ruiny zagubione w dżungli, Indian żyjących po staremu itd.

Kapitan na to, że mnie do Meksyku nie wpuści, bo mu się wydaję podejrzany. Potem wyjął odpowiedni stempel i gwałtownym uderzeniem ANULOWAŁ wizę w moim paszporcie.

– Była wielowjazdowa i ważna jeszcze przez rok!

– Masz rację, gringo, BYŁA.

– I co ja mam teraz robić?!

– Nie wiem, ale tu już na pewno nie masz czego szukać. Zawracaj do Gwatemali.

Zawróciłem.

Ale tam też mnie nie chcieli wpuścić, bo nie miałem już przecież wizy – poprzednią unieważnił ostatecznie i definitywnie stempel „SALIDA”.

W ten sposób utknąłem na ziemi niczyjej.

* * *

Z formalnego punktu widzenia byłem… nigdzie. Albo jak kto woli nigdzie mnie nie było. No bo z Polski wyjechałem już dość dawno temu i miałem na to odpowiednie stemple w paszporcie. Potem przyjechałem do Gwatemali (przez Kubę i Meksyk), ale opuściłem już jej terytorium i nie pojawiłem się w żadnym innym państwie.

W podobnej sytuacji znajduje się wiele tysięcy osób na całym świecie, tylko., że wszystkie one właśnie dokądś lecą samolotem, albo płyną statkiem – słowem opuściły jeden kraj i zmierzają do celu podróży w innym – a ja nigdzie nie zmierzałem, tylko tkwiłem w miejscu.

Prawie dwadzieścia godzin koczowałem zawieszony w międzypaństwowej próżni – bez jedzenia i picia3 bez możliwości ruchu, bez sensu…

W końcu Gwatemalczycy okazali odrobinę zdrowego rozsądku i zdecydowali, że mogę jednak wrócić do stolicy ich kraju, aby tam interweniować w ambasadzie Meksyku, albo kupić sobie bilet lotniczy wprost do Polski.

* * *

Dzień później w dyplomatycznej dzielnicy Ciudad de Guatemala zmęczony i brudny pozowałem do zdjęć o przepisowym formacie 3/5, wypełniałem sążniste formularze i próbowałem na nikogo nie nawrzeszczeć; co w mojej sytuacji nie było łatwe. [Przypis: Czy był pan/pani karany(a)? Nie byłem. Za co? Nie byłem.

Jak duży wyrok pan/pani dostał(a)? Nie byłem karany! Ile lat pan/pani odsiedział(a)? Nie! Byłem! Karany! Czy jest pan/pani na warunkowym zwolnieniu?

[- – - – - – -]!].

Meksykański konsul zupełnie nie rozumiał dlaczego nie uznano mojej wizy.

– Może el capitan miał zły dzień, albo dopraszał się łapówki? W ciągu kilku minut wstemplowano mi nową wizę z którą potem bez najmniejszego problemu przekroczyłem granicę. Tyle że innym przejściem. Tym razem pojechałem prosto – Panamericaną.

DO MEKSYKU

Szeroka droga i ogromny betonowy most na rzece granicznej – Rio Suchiate. Środek nocy i leje tropikalny deszcz, więc żołnierzom nawet nie chciało się wyjść z budki strażniczej. (Przepraszam, tym razem, to nie była budka,, lecz pałac, o architekturze przypominającej bunkry z czasów II wojny światowej.) Rzucili tylko okiem na autobus pełen ludzi uśpionych pod nasuniętymi na twarze kapeluszami, potem machnęli ręką przez szybę i – dalej w drogę.

Nikt nie był mi łaskaw powiedzieć, że jako cudzoziemiec z Europy MUSZĘ uzyskać stempelek wjazdowy, bo w przeciwnym razie moja nowa wiza nie będzie ważna.

Dowiedziałem się o tym wiele kilometrów dalej, na pierwszym punkcie kontroli drogowej. Szukano wprawdzie broni i narkotyków, ale z jakiegoś tajemniczego powodu poszukiwania odbywały się nie w bagażach pasażerów tylko w ich dokumentach.

Podaję paszport. Na twarzy i w sercu pełen spokój – teraz już absolutnie nic mi nie grozi – jestem przecież, bardzo legalnie, w zaprzyjaźnionym kraju, w którym bywałem wcześniej wielokrotnie, wizę mam świeżusieńką…

– Ta wiza jest nieważna – mówi żołnierz nad moją głową.

– Rozumiesz po hiszpańsku, gringo?

– Si - zatkało mnie do tego stopnia, że na nic więcej nie umiałem się zdobyć.

– To dobrze. Znajomość hiszpańskiego bardzo ci się przyda, kiedy będziesz mojemu kapitanowi tłumaczył, dlaczego nie ujawniłeś się władzom na granicy i nie poprosiłeś o potwierdzenie wjazdu.

– Spałem! Już jesteśmy za granicą!? O rany! Niemożliwe! – próbowałem w sposób desperacki ratować sytuację.

– Nie próbuj teraz ratować sytuacji, gringo. Obaj wiemy, że tej granicy nie da się przespać.

– Wszyscy inni spali! Ups… To znaczy wszyscyśmy spali, jak niewinni…

– Ty, gringo, n a p e w n o nie spałeś, bo nie masz kapelusza.

– E?

Zadałem to krótkie pytanie, ponieważ nagle mnie zainteresowało, po cokomu kapelusz do spania.

– Pamiętasz jakie tam są światła, gringo?

– Pamiętam. Takie przeraźliwie oślepiające, chyba łukowe. Czy to przypadkiem nie były lefle…

– Były! Owszem. Na pewno masz na myśli reflektory przeciwlotnicze, a jeśli tak, to masz słuszność. I nie wmówisz mi, że ktokolwiek śpiący bez kapelusza na twarzy się od nich nie obudzi.

– Ma pan rację, seńor. Te światła są ogłuszające – poddałem się. Nie miało sensu iść w zaparte. Dużo lepszą taktyką było poddać się i przekazać inicjatywę w jego ręce. Latynosi uwielbiają udowadniać innym, że mają władzę. A każda władza ma dwa końce – jeden ostry, ale drugi łagodny. Na ostro mógł mi bardzo szybko udowodnić, kto tu rządzi. Wolałem więc, żeby to zrobił inaczej – żeby mi udowodnił ile on tu m o ż e, a nie co ja muszę.

– No i co ja mam teraz z tobą zrobić, gringo? – westchnął ciężko.

– Eee? – starałem się w usłużny sposób podtrzymywać wątek.

– Muszę cię odesłać pod eskortą z powrotem na granicę. A tam, albo ci po prostu ostemplują paszport, albo, niestety, co jest o wiele bardziej prawdopodobne, anulują tę wizę i odeślą cię do Gwatemali.

W tym momencie zza jego pleców wysunęła się i pomachała w moim kierunku wielka, kosmata łapa.

O, panika! Znów tu jest. Jeżeli mnie dopadnie – wtedy koniec.

Wstałem gwałtownie. Pozbierałem się w sobie, na tyle na ile mogłem, i ruszyłem na wprost – to wszystko w przenośni, bo w świecie realnym jęknąłem tylko:

– Eee.

– Chciałeś coś powiedzieć, gringo? – jego uniesiona znacząco brew wskazywała wyraźnie, że chciałem.

Tylko co?Co konkretnie chciałem mu powiedzieć?

– Co… mógłbym… ewentualnie… zrobić… – mówiłem wolno studiując jego twarz w poszukiwaniu dalszych wskazówek.

Druga brew dołączyła do tej uniesionej. To sygnał, że jestem na dobrej drodze.

– Na pewno jest jakaś forma – położyłem na tym słowie znaczący nacisk - jakaś inna forma, załatwienia tej sprawy. Pan na pewno m o ż e, jeżeli oczywiście zechce, załatwić to jakoś inaczej. E?

– No cóż – powiedział robiąc z buzi dzióbek, a jego brwi zeszły się ku sobie udając głęboki namysł – mógłbym ewentualnie przymknąć oko na tę drobną nieformalność. Oczywiście pod warunkiem, że w najbliższej miejscowości, jutro, zaraz z samego rana, zgłosisz się na policję i poprosisz o zarejestrowanie twojego wjazdu, gringo. Oni to mogą zrobić. Jest tylko jeden szkopuł…

– E? – teraz kolaborowałem już na całego, a gdybym miał ogon to bym jeszcze merdał.

– Nasz capitan n i g d y nie przymyka oczu na takie rzeczy. To formalista.

– I?

– I uważa, że skoro na granicy pobierają opłatę wjazdową w wysokości dziesięciu dolarów, to nie można pozwolić na to, żeby turyści wjeżdżali sobie ot tak, za darmo. To byłoby wysoce nieetyczne.

– Jasne! Oczywiście. Ale wy, chłopaki, na pewno macie jakieś swoje kontakty i gdybym ja tu i teraz uiścił dziesięć dolarów gotówką, to moglibyście, w drodze absolutnego wyjątku, w moim imieniu posłać tę forsę gdzie trzeba, prawda? – trajkotałem mu wprost do ucha, tak żeby nikt inny nie usłyszał.

– E? – to pytanie znaczyło chyba, że się w tym wszystkim trochę zgubił.