Выбрать главу

– Szanowni Państwo, STAWIAM WSZYSTKIM!!!

Tylko raz w życiu byłem wstawiony – właśnie tego dnia – ale wtedy całe lotnisko było pijane. Nawet kelner. (A może on szczególnie.)

* * *

W pewnej chwili, jakoś tak nad ranem, wyjrzałem przez okno, a tam:

– Rany! Mój samolot kołuje właśnie na pas startowy!!! Poznałem go od razu, bo jedno ze skrzydeł miał pomarańczowe – albo świeżo przyspawane z jakiegoś innego samolotu, albo nowe i go jeszcze nie zdążyli pomalować.

No więc zrywam się na ten widok, łapię plecak i pędzę w stronę drzwi. A strażnik zatrzymuje mnie i uspokaja:

– Compańero, spokojnie, dla was podstawią inny, ten już nigdzie nie poleci. Jest kompletnie wyeksploatowany.

– To po co kołuje?

– Odsyłamy go do bratniej Angoli.

TUPET JAK TARAN

Było to całkiem niedawno, ale za co daleko stąd: za górami, za lasami i za oceanem – w jednym z krajów karaibskich. (Dokładniej nie objaśnię, ponieważ chciałbym tam jeszcze kiedyś pojechać.)

W pewnym małym miasteczku usłyszałem plotki, że na pasie startowym pobliskiego lotniska wojskowego,, ktoś bezczelnie uprawia marihuanę. Od lat!

Kiedy marihuana rośnie i dojrzewa, samoloty przez kilka miesięcy stoją uśpione pod plandekami. Łatwo wtedy zapomnieć, że jesteśmy na lotnisku – wszystko wygląda jak ogromna dzika łąka.

Pewnego dnia ktoś ją kosi i wówczas samoloty zaczynają latać – głównie na północ i głównie po północy - nerwowo i namiętnie, jakby przez kilka dni chciały nadrobić kilkumiesięczną bezczynność.

Potem znowu zapada cisza. I nowa marihuana rośnie sobie, dojrzewa, a samoloty nie latają.

Postanowiłem to sprawdzić. Niebezpieczeństwo było spore, ale pokusa jeszcze większa – gdyby udało mi się zrobić zdjęcia poligonu pełnego marychy, to zarobiłbym dość pieniędzy na tę i pewnie jeszcze na następną wyprawę.

Posłuchajcie…

Pół dnia maszerowałem wzdłuż pustej plaży. Cojakiś czas musiałem wchodzić do wody i opływać skały barykadujące drogę lądową. (Aparat miałem zapakowany w wodoszczelne pudełko.) W ten sposób, niezauważony przez nikogo wkroczyłem na poligon.

Pas startowy znalazłem bez kłopotu – jak wszystkie pasy startowe był płaski i duży. Długi na jakieś trzy kilometry i szeroki na mniej więcej 500 metrów. A obok niego drugi podobny!

– Niezłe poletko – pomyślałem patrząc na 300 hektarów marychy, która spokojnie falowała na wietrze.

Nikt jej nie pilnował, nikt jej nie poszukiwał, bo przecież tereny wojskowe były poza wszelkim podejrzeniem…

* * *

Wyciągnąłem aparat i zaczynam robić zdjęcia.

Zrobiłem niewiele, może ze dwie rolki, bo cotu właściwie fotografować – samoloty, ze zbliżeniami na godło państwowe i numery, łany marychy w tle, panoramka, wszystko pięknie widać, czas się zwijać…

W tym momencie z boku wyskakuje na mnie żołnierz z karabinem w ręku.

– STAĆ!!! – wrzeszczy i repetuje broń. – Co ty tu robisz, gringo?!

To jedna z tych sytuacji, które mogą się dla człowieka skończyć tragicznie – wojsko uprawiające marihuanę na pewno nie życzysobie rozgłosu; wojsko uprawiające marihuanę, na pewno potrafi tak zastrzelić, żeby nikt nie usłyszał huku i nigdy nie znalazł zwłok – od odpowiedzi, której udzielę na pytanie: „Co ty tu robisz, gringo?” zależymoje życie.

Jedyne jakie mam. Niepowtarzalne…

A kule od karabinu lecące w kierunku czyjegoś brzucha są nieodwracalne – szepnęło mi coś wprost do ucha. (Było kosmate.)

Więc co ja tutaj robię?… – myślałem gorączkowo.

– No właśnie żołnierzu, coja właściwie tutaj robię? – powiedziałem na glos zaskakująco miękko i spokojnie. – Właśnie WAS żołnierzu chciałem o to zapytać. Noo? Może mi łaskawie odpowiecie, co ja tutaj robię, ha?! – spokój i miękkość powoli ustępowały miejsca dźwiękom przypominającym świderek dentystyczny.

Żołnierza zatkało. A ja stopniowo zaczynałem mówić coraz głośniej i coraz groźniej mrużyłem oczy:

– No więc żołnierzu?… Gonzales, widzę na plakietce, że nazywacie się Gonzales. Zgadza się Gonzalesssss, czy nie?!! – huknąłem na niego po kapralsku.

– Tajes – odbąknął Gonzalez wyraźnie zbity z tropu i wstępnie zaniepokojony.

– Powiedzcie mi, Gonzalesss – świderek dentystyczny zwiększył obroty – jak to możliwe, żeby nieupoważniony gringo/ wtargnął tak głęboko na strzeżony przez was teren? Żeby wlazł wam w sam środek poligonu i zaczął robić zdjęcia, ha?! – świderek dowiercił się w pobliże nerwu – I dlaczego tam z tyłu nie ma żadnej warty, ha?! Pospaliście się, Gonzalessss?! SSSJESTY SIĘ WAM ZACHCIAŁO!!? HA?! Dlaczego ja tam nie widziałem żadnej tablicy ostrzegawczej, ha?! Proszę mnie stąd natychmiast wyprowadzić! A w ogóle to GDZIE JEST WASZ DOWÓDCA?!!!

* * *

Z dowódcą rozmawiałem już w tonie konsyliacyjno – konspiracyjnym. Robiąc porozumiewawcze gesty głową w kierunku 300 hektarów trefnej uprawy mówiłem:

– Przecież jakby to ktoś tu zobaczył, jakby tu wam wlazł jakiś prawdziwy gringo, w dodatku dziennikarz, to by nam wszystkim tyłki usmażył.

Słówko „nam”, które bardzo misternie wplotłem do rozmowy, uczyniło ze mnie sojusznika, albo wspólnika z konspiracji, albo… Nie wiadomo dokładnie kogo, ale przecież podrzędny dowódca warty nie mógł samodzielnie zdecydować o obsianiu dwóch pasów startowych marihuaną. Na pewno decydował ktoś starszy stopniem, kogo tutaj nie było.

Bo nie mogło być – żaden oficer nie zaryzykowałby przebywania w pobliżu. Liczyłem więc na to, że wezmą mnie za osobę przysłaną „z góry”, która sprawdza, jak się sprawy mają.

Wszystko rozeszło się po kościach, a ja wiałem z tego poligonu jak huragan i potem przez tydzień zmieniałem autobusy, jeżdżąc zygzakiem po całym kraju, żeby zmylić ślad.

MORAŁ:

W dalekiej podróży dobrze jest mieć przy sobie tupet jak taran i refleks jak błyskawica. A w walce z przemysłem narkotykowym, dobrze jest uważnie patrzeć na ręce nawet najbliższym sojusznikom.

KARAIBSKA MODLITWA

Kiedy po raz pierwszy poszedłem do kościoła na Karaibach, byłem zszokowany. Aż musiałem wyjść przed budynek i przeczytać, czy jest na pewno katolicki – takie to wszystko było inne. Ale po swojemu wspaniałe.

Dzisiaj już się niczemu nie dziwię – po dwudziestu latach wypraw do Ameryki Łacińskiej widziałem już chyba wszystko comoże szokować:

Nie dziwią mnie psy, które leżą w kościelnych ławkach, obok nóg swoich właścicieli. I nie chodzi tu o eleganckie pieski kanapowe, ale o wielkie i najczęściej brzydkie kundle, które asystują właścicielom zawsze i wszędzie, więc także w czasie mszy. Niektóre nawet przy komunii.

Nie szokują mnie rowery i motory zaparkowane wewnątrz kościoła – bo na zewnątrz kradną – przypięte łańcuchem do chrzcielnicy albo do konfesjonału.

Nie szokuje mnie konfesjonał skonstruowany tak, że spowiedź odbywa się twarzą w twarz, a nie – tak jak u nas – do ucha.

Nie szokuje mnie ksiądz z mikrofonem w ręku, który głosi kazanie przemieszczając się po całym kościele – podchodzi do ludzi, zwraca się do konkretnych osób po imieniu, nawołuje tych na zewnątrz, żeby weszli i się przyłączyli. Czasem w trakcie kazania używa niecenzuralnego języka, tłumacząc, że jego parafianie innego nie rozumieją. (Jak im mówię „ladacznica” to nie wiedzą o cochodzi i się głośno dopytują. To ja wtedy próbuję „kobieta lekkich obyczajów”, a oni na to, czy znaczy, że bardzo chuda? W końcu zostaje człowiekowi tylko to jedno, jedyne słowo na „k”, które wszyscy świetnie znają.)

Nie szokuje mnie, kiedy kapłan w stroju liturgicznym zaczyna wymachiwać rękami i krzyczeć, albo śpiewać podrygując, jak artysta na estradzie…

Nie szokuje mnie już chyba nic.

Ale parę rzeczy mnie wzrusza. Wstrząsa mną do żywego.

Gdy w czasie mszy padają słowa: „przekażcie sobie znak pokoju” w kościele następuje pandemonium. Ludzie wychodzą z ławek, ksiądz schodzi z ołtarza, wszyscy zaczynają spacerować po kościele w poszukiwaniu znajomych osób, z którymi trzeba się przeprosić, pogodzić, pojednać. Harmider jak na bazarze, atmosfera jak u cioci na imieninach… A trwa to tyle, ile trwać musi – aż się wszyscy ze wszystkimi pogodzą. Wszyscy!

Posłuchajcie…

Było to w malej murzyńskiej parafii na wybrzeżu karaibskim.

– Przekażcie sobie znak pokoju – powiedział ksiądz i zaraz potem nastąpiło zwyczajowe zamieszanie.