Po chwili ludzie powrócili do ławek, a kapłan do ołtarza. Ale nie podjął liturgii, tylko mówi:
– A teraz WY dwie! – tu pokazał palcem w kierunku konkretnych osób. – Teraz wy dwie także przekażcie sobie znak pokoju.
Kościół zamarł.
(Dowiedziałem się później, że wszyscy parafianie wiedzieli o starym konflikcie rodzinnym między dwiema siostrami, który trwał od wielu lat.)
Kościół zamarł… i nic.
– Nawołuję was po raz trzeci: PRZEKAŻCIE SOBIE ZNAK POKOJU!!! – ryknął ksiądz. – Będziemy tu czekać tak długo, aż przyjdzie Duch Święty i pokruszy wasze zatwardziałe serca.
Zapadła długa, baaardzo długa, chwila ciszy.
…
Nikt się nie poruszał.
……
Nawet muchy przestały brzęczeć.
………
W końcu jedna z kobiet ryknęła przeraźliwym szlochem.
Wtedy ta druga, biegiem, rzuciła się w jej kierunku. Przypadły do siebie i zwarły w gorącym uścisku – dwie potężne Murzynki. Łkały jak dzieci. Dzieci Boga.
A potem dołączyli do nich pozostali członkowie rodziny…
Wkrótce cały kościół trząsł się od mieszaniny płaczu i śmiechu.
Trząsłem się razem z nimi. I co chwilę ocierałem oczy. Takie rzeczy się udzielają.
Znak pokoju.
U nas to pusta, często żenująca formalność. Kiwamy do siebie głowami, uśmiechamy się zdawkowo, mruczymy pod nosem: pokój z tobą”, (Jakim „tobą”, kiedy to jest nieznana mi starsza pani, do której mówienie per „ty” uważam za wysoce niekulturalne.)
Latynosi zrozumieli o co chodzi – my nie. Tam, obcy obcemu nie przekazuje znaku pokoju, bo nie ma powodu do pojednania z osobą, której się w niczym nie zawiniło. Oni się przepraszają nie pro forma, ale za konkretne winy, wobec konkretnych osób.
I jeszcze coś:
Na Karaibach, skoro już ktoś przyszedł do kościoła, to nie po to żeby pospać w ławce – wygodniej się śpi we własnym hamaku – nikt się więc nie ociąga. Wierni odpowiadają bardzo głośno, a śpiewają na całe gardła. Wszyscy!
Nikt nie mruczy pod nosem. Nikt nie milczy. Ba, odbywa się cośw rodzaju wyścigów – kto głośniej i kto szybciej.
Wspólne Ojcze Nasz i Wierzę odmawiają przekrzykując i wyprzedzając jeden drugiego. Powstaje z tego kompletny bałagan – nie mówią równo, tak jak my, lecz każdy po swojemu.
Ale czy wspólna modlitwa zawsze musi oznaczać wspólny rytm?
Dla nich „razem” oznacza mówić to samo w tym samym czasie i miejscu. Na tym koniec – równo być nie musi, bo wypowiadanie słów równo charakteryzuje wojsko, a nie lud boży zgromadzony dobrowolnie.
Latynosi bardzo często wchodzą księdzu w słowo – wyprzedzają go o pół kroku i odpowiadają jeszcze zanim ksiądz skończy swoją frazę. Wygląda to tak, jakby chcieli udowodnić, że wiedzą co powinno być za chwilę, że każdy z nich umie słowa kolejnych pacierzy – ksiądz jeszcze nie skończył, a oni już odpowiadają. Jak gromada szkolnych prymusów.
MORAŁ:
Na początku mnie to denerwowało, gubiłem się, złościłem, ale teraz, po latach, „ścigam się” tak jak oni, bo zrozumiałem, że to nie jest wyścig człowieka z człowiekiem, ale wyścig do Pana Boga.
Wszystko zaczęło się w Acapulco – nad Pacyfikiem. A potem ktoś przeniósł tradycję przez góry i tak trafiła na Karaiby Tam zapuściła korzenie. I kwitnie. Raz w roku w wigilię Bożego Narodzenia. Posłuchajcie…
Najbardziej rodzinne i radosne święta spędzałem sam. Bez najbliższych, bez choinki, bez śniegu – przeciwnie, dookoła palmy i tropikalny żar. Turkusowe fale morza, piach bielusieńki jak mąka i tak samo miękki. Roześmiane twarze turystów z całego świata. Opalone, wesołe, ale obce. A tu zbliża się pora Wieczerzy Wigilijnej.
Podzieliłem się opłatkiem sam ze sobą i poszedłem na spacer. Nie miałem żadnych konkretnych planów, ot, włóczyłem się bez celu. I doszedłem do odległej dzielnicy miasta, obcej i trochę groźnej – tu mieszkała biedota: Metysi oraz Indianie, wszyscy wiecznie poszukujący jakiegoś dorywczego zajęcia.
Ich domy to budki z desek wyrzuconych przez morze albo przez budowniczych luksusowych hoteli. Dachy – blaszane wprawdzie, ale też z odzysku – zrobione z porozwijanych beczek na ropę. Cała dzielnica skonstruowana z odpadków, a mimo to piękna w oczekiwaniu na narodziny Boga.
Wszędzie w tej biedzie widać było staranność świątecznych porządków. Dziko rosnące palmy ustrojono lampionami zrobionymi z kolorowych butelek. Ludzie paradowali w okropnie dziurawych ubraniach, ale czyści i uśmiechnięci promiennie. Jakby ich bieda miała się skończyć tej nocy. Wyszorowany brud. Bałagan ułożony w równiutkie kupki. Bogato zastawione żebracze stoły.
Zafascynowany zaglądałem w okna i przez drzwi otwarte na oścież dla przewiewu. Podpatrywałem…
Nagle usłyszałem dzwony.
Dzięki nim, wkrótce odnalazłem betonowy kościół. Był brzydki, jak wszystko dookoła, bo też jakby poskładany z odpadów.
Wierni schodzili się powoli ze wszystkich stron. Całymi rodzinami. Niektórzy bardzo biedni – nawet na Pasterkę nie znaleźli butów…
Wszyscy się znali i pozdrawiali hałaśliwie, jak to Latynosi.
Ktoś zaintonował pieśń i wtedy cały kościół huknął pełnym głosem.
Śpiewali wszyscy, bez najmniejszego wyjątku. Ale jak śpiewali! – jeszczelepiej od naszych górali. Chmury na niebie się pruły od tego śpiewu.
Roześmiani od ucha do ucha, nabierali powietrza pełną piersią a potem:
GLORYJA!! GLOOORYJA!!!
NAJŚWIĘTSZA ROOODZINA!!!
W STAJENCE, W CHLEEEWIKU!!!
JAK MY TU W MEEEKSYKU!
W BIEDZIE, W ZAPOMNIENIU
W LUDZI POGARDZENIU
NOWO ZRODZONEMU
ŚPIEWAMY GLOOORYJA!!!
NADZIEJA! NAAADZIEJA!!!
ZSTĄPIŁA Z NIEBIOSA
BÓG ZESŁAŁ NAM SYNA
ZBAWCĘ, ZBAWICIELA
GLORYJA! GLOOORYJA!!!
UCIEKA ZŁO, BIEDA.
ANIOŁÓW PARADA
NA ZŁOTYCH TRĄBACH GRA
CHLEB POWSZEDNI WYPCHAŁ BRZUCHY
SERCA PEŁNE ZNÓW OTUCHY
URODZINY JEZUSA
GLORYJA! GLORYJA!
Po tej pierwszej pieśni tłum zamilkł i w kompletnej ciszy rozstąpił się. Środkiem kościoła szła dziwaczna procesja: młoda kobieta w kolorowej chuście na głowie i ramionach, podtrzymywana z jednej strony przez księdza w ornacie, a z drugiej przez młodego mężczyznę.
Była wyraźniesłaba. Słaniała się na nogach, a doprowadzona do stopni ołtarza siadła na nich ciężko, twarzą do nas. Dopiero wtedy zobaczyłem, że chusta, którą ma na sobie okrywa także jakieś zawiniątko.
To było dziecko! Narodzone zaledwie kilka godzin wcześniej.
Po mszy dowiedziałem się, że to tradycja tej biednej dzielnicy – na Pasterkę przynosi się noworodka (musi to być pierworodny i chłopiec). Bywa, że kilka kobiet konkuruje o ten przywilej i „ścigają się”, która zdąży urodzić i wydobrzeć na tyle, by iść do kościoła w tę jedną, szczególną noc narodzin Boga.
Takiego noworodka chrzci się potem hucznie, w styczniową niedzielę Chrztu Pańskiego, nadając mu oczywiście imię Jesus.
Msza trwała dużo dłużej niż zwykle – była wielokrotnie przerywana kwileniem nowo narodzonego dziecięcia. Wówczas kapłan odkładał liturgię, a wierni intonowali kolejną kołysankę.
Tak jak na wstępie huczeli pełnymi głosami, tak teraz śpiewali szeptem – Lulajże Jezuniu… Oj Maluśki, Maluśki, Maluśki… Matka kołysała dziecko albo karmiła je piersią, a oni śpiewali małemu do białego rana. [Przypis: Dla jaśniejszego obrazu, w miejsce hiszpańskich, daję tu polskie tytuły o charakterze kołysanek, [przyp. tłumacza]].
MORAŁ:
Czegoś takiego nie widziałem, nigdzie indziej na świecie. Najpiękniejsza Pasterka w moim życiu. Najpiękniejsze Jasełka. Najpiękniejsza szopka.
Niestety nie da się tego dobrze opowiedzieć – trzeba pojechać i zobaczyć, przeżyć na własnej skórze. A ona jest wtedy gęsia od wzruszenia.
TROPIKALNE NOCE
Wyprawa to wyprawa – nie można wybrzydzać – sypia się tam, gdzie można. Gdzie akurat człowieka zastanie noc. Sypiałem więc na dnie łodzi (conad ranem zawsze oznacza, że w kałuży wody), sypiałem na plaży (co nad ranem oznacza., że robi się człowiekowi przeraźliwie zimno), w hamaku zawieszonym pod ciężarówką (zawsze skądś kapie olej, i zawsze trafia w oko), w wagonie towarowym (wszystko zależy od rodzaju towaru, ale w praktyce jedyne nieplombowane wagony wożą albo węgiel, rudę i boksyty, czyli kamienie, albo bydło – rogate i kopytne). Spałem też na ulicach Mexico City – największego miasta świata (tamtejsza biedota, jako miejscowa, miała pierwszeństwo do ciepłych kratek metra, a mnie zostawał karton na betonie), spałem nawet w łóżku Sylwestra Stallone (bez Sylwestra!, było to w luksusowej restauracji Mauna Loa, w karaibskim kurorcie Cancun – Sylwek już wyjechał, Arnold (Schwarzenegger, jakbyście nie wiedzieli) przyjeżdżał dopiero za dwa dni, a kierowniczką była moja… koleżanka [Przypis: Zbieżność ze słowem leżankawystępuje jedynie w języku polskim – w oryginale Autor napisał amiga. Ale zaraz, zaraz… amiga pochodzi od amar, no wiecie amorozo i te rzeczy… [przyp. tłumacza]* * Ha, ha, ha. Baaardzo śmieszne, [przyp. Autora])].