Jednak najbardziej egzotycznym miejscem noclegowym był dom publiczny w porcie Colón, w Panamie.
Posłuchajcie…
Do portu przybiliśmy nocą. Jacht, którym płynąłem, nie mógł czekać do rana, więc mnie wysadził na brzeg i musiałem sobie poszukać jakiegoś noclegu. Mógłbym rzecz jasna spać na molo, ale Colón to miasto biedoty – bardzo niebezpieczne – i nie wiadomo, czy bym się jeszcze obudził.
Ponieważ w najbliższej okolicy nie było innych, normalnych hoteli, wynająłem pokój w domu z czerwonymi firankami, czerwonymi lampkami, czerwoną pościelą i damską obsługą mocno wy – szminkowaną na czerwono.
Ta obsługa miała na sobie więcej szminki niż ubrania. To przyciągało wzrok. Właściwie nie tylko wzrok – przykuwało całą uwagę. Szczególnie tę jej część, która mieści się w okolicy lędźwiów. Ale…
ale… ale w końcu jakoś się człowiek otrząsał, uświadamiał sobie, że to tylko szminka i trochę gołej skóry…
A potem obsługa bardzo się dziwiła, że stanowczo odmawiam wpuszczenia którejś panienki do pokoju.
Ostatecznie jednak uznano, że klient ma zawsze rację, nawet jeżeli zachowuje się jak wariat, więc skoro płacę za wszystko, choć z części usług nie korzystam, to już moja osobista sprawa. I tak byłem tu najlepszym klientem od niepamiętnych czasów – pozostali wynajmowali pokoje na godzinę, maksimum dwie, a ja zapłaciłem za całą noc z góry!
Następnego ranka wszystkie panie (z lekko rozmazaną szminką) dygały na mój widok grzecznie i zwracały się do mnie proszę księdza.
POKÓJ Z PRYSZNICEM
Kilka lat później wylądowałem w stolicy Gujany, Georgetown.
To też miasto portowe i raczej niebezpieczne. W najbardziej eleganckiej restauracji w centrum, wisiały na ścianach następujące tabliczki:
ZARZĄDZENIE DYREKCJI:
Za potłuczone butelki i szklanki pobiera się opłaty.
ZARZĄDZENIE DYREKCJI:
Zabrania się tańczyć po stołach.
ZARZĄDZENIE DYREKCJI:
Surowy zakaz bijatyk!
Przypominam: to wisiało w najbardziej eleganckiej restauracji! (O innych opowiem następnym razem, I na pewno nie przy dzieciach.)
Po przeczytaniu powyższych ogłoszeń, zrozumiałem, gdzie jestem: miasto – mordownia. A więc w trybie pilnym muszę poszukać noclegu – spanie w hamaku w parku odpada.
Pokoje do wynajęcia znalazłem w sympatycznym drewnianym domu, który zbudowano jeszcze w okresie kolonii brytyjskiej, w stylu znanym z Indii czasów Królowej Wiktorii. Miał liczne przewiewne werandy i balkony, fruwające firany itd.
Ściany i podłogi też były przewiewne – wszystkie deski tak rozeschnięte, że przez szpary można było bez większego trudu obserwować życie po drugiej stronie. (Na upartego przez taką ścianę można by pożyczyć gazetę od sąsiada.) Mimo to całość wyglądała przyjemnie – trochę jak klasyczny statek parowy na Missisipi.
Ale tylko od środka. Od zewnątrz hotelik wyglądał jak warownia – wszędzie solidne kraty, druty kolczaste, a nad recepcją informacja, że dookoła pełno złodziei, za co hotel nie ponosi żadnej odpowiedzialności, i że w mieście często nie ma prądu ani wody, za co hotel tym bardziej nie ponosi odpowiedzialności. Generalnie proszę się więc dobrze pilnować, conajłatwiej robić w ogóle nie wychodząc z hotelu.
Zapytano mnie, czy chcę mieszkać na pierwszym piętrze, czy na ostatnim, to znaczy drugim?
Wybrałem pierwsze. Drugie było wprawdzie bardziej przewiewne, ale leżało bezpośrednio pod rozgrzanym do czerwoności blaszanym dachem. (Ponadto na pierwsze łatwiej dojść – w Georgetown temperatura nie lubi spadać poniżej 30 stopni Celsjusza, a wilgotność zawsze trochę przypomina pralnię.)
Wchodzę do mojego pokoju i cowidzę? Kolejne ogłoszenie:
Prosimy nie pluć na podłogę
– pod spodem też mieszkają ludzie,
/ – /DYREKCJA
Biegiem poleciałem z powrotem do recepcji z prośbą o przeniesienie pod sam dach.
– Tak żeby nade mną już nikt niemieszkał. Bardzo proszę żadnych pomieszczeń w stylu sypialenka dla kucharki, albo suszarnia na pościel. Nade mną ma być już tylko dach, a potem niebo.
Żadnych plujących po podłodze.
A oni – ci z recepcji – chyba się nawet ucieszyli, że zwolniłem pokój na niższym piętrze, bo w ramach rekompensaty za rozgrzaną blachę dostałem kluczyk do osobnej łazienki. (Pozostali goście mieli jedną łazienkę dla wszystkich i czasami czekali w kolejce.)
Wchodzę do tego mojego prywatnego prysznica, a tu na środku podłogi stoi wiadro z wodą oraz miseczka do polewania. Niespecjalnie mnie to zdziwiło, bo w całej Ameryce Łacińskiej jest to standard. Jedynie najlepsze hotele stać na własne zbiorniki i pompy – wtedy zawsze mają bieżącą wodę – w pozostałych napełnia się wszystkie dostępne wiadra, kiedy w miejskim kranie raczy na chwilę zaistnieć ciśnienie.
Inny standard to ciepła woda podgrzewana prądem tuż nad głową biorącego kąpiel. Na rurę sterczącą ze ściany nakręca się specjalne urządzenie z grzałką i podłącza napięcie. (Wysokie napięcie!
– nie żadne tam 12V tylko od razu 110 albo 240.) Sterczące druty, zawsze skręcone byle jak, zaizolowane plastrem albo wcale, i człowiek już nie wie, czy to co czuje na plecach to gorące kropelki, czy też kropelki są zimne, ale przebicia gorące.
Patrzę na to wiadro i miseczką ale oprócz tego widzę, że ze ściany sterczy rura, a obok rury zawór. A więc jest szansa, że będę miał coś w rodzaju prysznica! („Cośw rodzaju” ponieważ na rurze nie było żadnej siateczki atomizującej, a więc chlustało z niej ordynarnie, jak z ogrodowego szlaucha.)
Zastanowiło mnie tylko, po cona zaworze ktoś powiesił pogrzebacz? Czy mam tu gdzieś rozpalić piec, żeby podgrzać wodę?
Dowiedziałem się chwilę potem…
…kiedy odkręciłem kran, z rury wyprysnął na mnie zielony wąż…aał… długości około pół metra… podobno zupełnie niegroźny…
Ale o tym powiedzieli mi dopiero
dwa
piętra
niżej
– w recepcji – kiedy tam dobiegłem z wrzaskiem na ustach i pogrzebaczem w ręku. Wąż został na górze, chyba zatłuczony, ale nie byłem pewien i…
– …NA PEWNO NIE MAM ZAMIARU SPRAWDZAĆ TEGO OSOBIŚCIE!!! Jasne?!
Kiedy już się trochę uspokoiłem, pani recepcjonistka niedbałym ruchem wyciągnęła spod lady hotelowy ręcznik i zapytała:
– Czy może miałby pan ochotę owinąć biodra, Seńor? Miałem ochotę.
Miałem baaardzo wielką ochotę.
(Pogrzebacz był zdecydowanie zbyt wąski, a poza tym, przy pierwszej odruchowej próbie, puknąłem się nim…ał… w kolano.)
Poza ręcznikiem, przydałby się jeszcze jakiś kubełek na głowę, bo moja twarz rozkwitła płomiennie i buchała gorącem, jak wspominany wcześniej blaszany dach.
Taki czerwony jak wtedy nie byłem nigdy wcześniej ani nigdy potem.
CZĘŚĆ 6 GRINGO WŚRÓD DZIKICH ZWIERZĄT
Nie napisałem tu jeszcze Opowieści o przyrodzie, prawda?
Dotkliwy brak zwierząt. W pobliżu nas, pośród drzew, nie przemknął nigdy cień jaguara. Nie wyskoczył nam pod nogi rozjuszony tapir. Ścieżki nie przeciął z sykiem jadowity zygzak żararaki. Ani na gałęzi nad głową nie pojawiła się oczekująca ze spokojem anakonda. Nie przypominam sobie nawet porządnego pająka czy małej drużyny czerwonych mrówek, które by nam wlazły do hamaka… Ze zwierząt najwięcej tu było ludzi.
Poza tym – kompletny brak flory. Ani jednej ekstatycznej uwagi na temat roślin splątanych w bujnym ogrodzie tropikalnej puszczy. Brak gąszczy, pnączy, lian, dzikich ostępów, zielonych piekieł… Pojawiło się wprawdzie kilka skórzastych liści, których lepiej nie dotykać, bo mogą…aał… uszczypnąć, aleśmy je szybko potraktowali maczetą i poszli dalej.