Выбрать главу

Popatrzyłemna nie z góry… a potem zalałem dwoma litrami wrzątku.

– „Gorący Kubek” z knorrkami – powiedziałem moim Indianom. [Przypis:A może co byty winiarki… One mają lepszy smak.]

Indianie nie powiedzieli nic. Siedzieli w kucki i mlaskali. Każdy starał się wyssać z ości to, czego tam nie było.

Sypnąłem jeszcze do garnka ze cztery garście manioku i to była najwspanialsza uczta, jaką pamiętam.

MORAŁ:

Bieda bywa błogosławieństwem. Niedostatek szkołą mądrości. Indianie – w Brazylii, w Peru, w Kolumbii – gdziekolwiek ich spotykam, są moimi najlepszymi „profesorami”.

MOTYL ŚMIERCI

Motyl – bardzo delikatne słowo. Zwiewne; zupełnie jak… motyl. Po angielsku też jest delikatne – butterfly. Na piśmie niekoniecznie to widać ale proszę mi uwierzyć – ono brzmi jak aksamit. Jest takie… maślane.

Po francusku, z kolei, śliczne, drobniutkie - papillon.

Po hiszpańsku, urocze – mariposa.

Po rosyjsku, kochane – baboćka.

A po niemiecku SCHMETTERLING! No cóż.

[Przypis: Mam wrażenie, że język może wpływać na zachowania osób, które się nim posługują.

Niemiecki i japoński w swoim brzmieniu przypominają komendy wojskowe – może więc wojny światowe miały swoją przyczynę lingwistyczną. Z kolei w czasach pokoju takie wojskowe języki sprzyjają dyscyplinie pracy i ogólnemu porządkowi na ulicach.

Języki arabskie przypominają chrapliwe obelgi rzucane interlokutorom – no i nie od dzisiaj wiadomo, że plemiona Arabów stale ze sobą wojują, przy czym większość tych wojen to jakieś starożytne wendety, rodowe konflikty dziedziczone z dziada pradziada.

Język wioski przypomina rausz – stan umysłu już nie trzeźwy, choć jeszcze nie pijany – to nie jest nastrój do pracy, raczej do zabawy albo głośnej sprzeczki o byle co, prawda?

Chiński – ping – pong ciang mong sing – hm… brzęczy, dźwięczy, grosz do grosza, ziarnko do ziarnka, i w ten sposób Chińczycy opanowali światowy handel.

Francuski – buzia często ściągnięta w ciup – wyniosły i trochę niezadowolony.

Rosyjski… Mnie się zawsze przypomina tylko jedno słowo: UURRAaaa.

Polski – rższcz, śćrw – zawistny i złośliwy. Świetny do narzekania i obmowy. (Pewnie dlatego, kiedy z moją żoną mamy do omówienia jakiś trudny problem, wymagający rozwagi i umiejętności negocjacyjnych, wówczas rozmawiamy po angielsku. A szczęście i radość najłatwiej nam wyrazić po hiszpańsku – karnawał, balanga, maniana, samba, rumba i tango, copacabana i tropicana, bajobongo, bonanza, ananas, babnanas i Viva Las Vegas!)]

* * *

Motyle w Amazonii są tak piękne, że zapierają dech w piersiach.

Trudno sobie wyobrazić, by mogły kogoś skrzywdzić. Czym? Bezgłośnym trzepotem skrzydeł?

A jednak – bywają groźne. Przerażające. Do tego stopnia, że zapierają dech w piersiach – tym razem dosłownie. I definitywnie. Raz na zawsze…

Leci sobie baboćka, leci papillon, leci mariposa.,… i nagle okazuje się, że to jednak!!!SCHMETTERLING!!!

Posłuchajcie…

WYPRAWA NA ŁOWY

Kilka dni przez dżunglę. Mroczno. Duszno. Gorąco.

To było prawdziwe indiańskie polowanie. Z dmuchawkami. A także z codziennym rytuałem zabijania ludzkiego zapachu przez dokładne smarowanie ciała zwierzęcym łajnem.

– Na całym ciele, gringo. Razem z włosami i twarzą! Koło nosa i ust nakładaj najgrubiej, bo tu się będziesz mocno pocił.

– Ymhm?

– Tak. Teraz jest dobrze… Oddychaj, gringo, bo się udusisz. Kiedyś w małym sklepie myśliwskim w USA zaproponowano mi specjalne „perfumy” – domowej roboty – które dają ten sam efekt, cozwierzęce łajno. Nazywały się „Swąd do wieczności”, albo „Swąd ostateczny” – dokładnie nie pamiętam, ale na pewno coś w tym guście.

Powąchałem je i szybko opuściłem sklep, w przekonaniu, że właściciel jest niebezpieczny dla otoczenia. Jedna fiolka „Swądu” wrzucona do systemów wentylacyjnych Pentagonu i trzeba by zbudować nowy. (Pentagon.) Ta sama fiolka upuszczona z niezdarnej łapy na podłogę w prywatnym garażu albo w kuchni, i trzeba by przewietrzyć cały powiat.

Teraz, w dżungli, pożałowałem tamtej decyzji – ach, gdybym miał przy sobie „Swąd”…

Jego zapach, podawany w higienicznych kropelkach, punktowo – na przykład na skórę za uszami lub na kołnierzyk – to byłoby ciacho z kremem waniliowym w porównaniu z obowiązującą mnie obecnie Indiańską Procedurą Maskującą (IPM).

Polegała ona na zanurzaniu dłoni w burozielonych plackach pozostawionych przez dzikie zwierzęta (moim zdaniem cierpiące na żołądek); a potem się człowiek dokładnie nacierał i w ten sposób stawał niewidzialny dla zwierząt.

Czasami, kiedy nie mogliśmy znaleźćodpowiedniego placka, stosowaliśmy zastępczo suche bobki.

Były wielkości małych pączków. Pochodziły z tego samego… źródła, co placki, ale miały tę wadę (poza wszystkimi wadami o.c.z.y.w.i.s.t.y.m.i), że były twarde i trzeba je było wstępnie namaczać.

Potem i tak szorowały skórę, jak pumeks, za to pachniały zdecydowanie bardziej. Bardziej niż pumeks potrafi pachnieć wszystko, a one pachniały bardziej niż cokolwiek kiedykolwiek gdziekolwiek. Jasne?!

Moich Indian to bardzo cieszyło, a ja, ku własnemu zdziwieniu, powoli przestawałem mieć zdanie.

Kilka dni przez wilgotną dżunglę…

…monotonny marsz od świtu do nocy…

…codziennie dwanaście godzin…

…z plecakiem…

Mroczno…

Duszno…

Gorąco…

…Taki drobiazg jak zapach tracił znaczenie.

* * *

Szliśmy we trójkę. Dwóch czerwonoskórych i jeden biały. A jednak – gdyby ktoś na nas popatrzył z boku – nie różniliśmy się kolorem – wszyscy jednakowo sraczkowaci (IPM), pardon, w barwie gnijącego podłoża pod naszymi stopami.

Ponieważ zwierzynę najłatwiej spotkać przy wodopoju, wybraliśmy trasę wzdłuż małej rzeki bez nazwy…

* * *

Właściwie to ona miała nawet dwie nazwy, ale tylko w miejscowych narzeczach, więc się nie liczy.

Pierwsza – łatwiejsza w wymowie – brzmiała mniej więcej tak, jak robi człowiek, któremu w gardle stanęła ość. W poprzek.

A na tej ości zawiesiło się kilka nitek spaghetti.

I zupełnie niechcący, wciągnęliśmy je w nie tę dziurkę, w wyniku czego jego końce furkoczą nam właśnie wewnątrz płuc. Chłoszcząc je od środka…

A teraz spróbujcie to jakoś sensownie zapisać i nanieść na mapę.

Ha! Mówiłem, że ta nazwa się nie liczy.

W języku sąsiedniego plemienia nazwa rzeczki przedstawiała się jeszcze gorzej – wybrano bowiem jedno z tych indiańskich słów, które dla białego człowieka są w normalnych warunkach niewykonalne – żeby je wymówić musiałbym mieć dodatkowy nos. I katar.

W zapisie trzeba by używać wyłącznie liter m, n i b wraz z dołączoną instrukcją obsługi, jak to czytać. Poszczególne m, n, b zostałyby uzbrojone w cale chmary akcentów, apostrofów i innych drobnych kreseczek oznaczających miejsca, gdzie w danym słowie pojawiają się dźwięki, których nie słychać.

Po co je w takim razie zaznaczać, skoro potem i tak nie słychać?

Bo są!

Indiańskie języki zawierają mnóstwo dźwięków, o których powiedzielibyśmy, że ich w ogóle nie ma. Jednak – mimo że niesłyszalne – istnieją. Ba, je się w y p o w i a d a: bezgłośnym ułożeniem ust, bezdźwięcznym ruchem języka, niesłyszalnym skurczem krtani. Bez tych… bezgłośnych głosek i… bezdźwięcznych dźwięków, wyszłoby nam zupełnie inne słowo.

Wprawdzie w białym uchu brzmiałoby ono dokładnie tak samo, ale Indianie natychmiast wychwytują różnicę. Taka różnica, jakkolwiek subtelna, okazuje się zwykle kluczowa.

(Uderzenie młotem w kowadło pozostaje uderzeniem młota w kowadło – ot zwyczajne DZYNŃŃń – subtelna i kluczowa różnica pojawia się wtedy, gdy ktoś przy okazji trafi w koniuszek palca. Albo inaczej: Uderzyliście się kiedyś w mały palec u nogi? Wtedy najczęściej zapada cisza, a jednak jest to cisza bardzo hałaśliwa – wypełnia ją pozbawione słów podskakiwanie na jednej nodze – jakże wymowne.)

Oto przykład:

W języku pewnego plemienia z dorzecza Rio Negro, różnica między „Chcesz jeść?”, a „Chcesz w zęby?” polega tylko na tym czy te same słowa mówi się wypuszczając powietrze z płuc normalnie – czy na wdechu.

Z tego powodu pewien kościół misyjny, który specjalizuje się w tłumaczeniu Biblii na języki indiańskie, miał poważny dylemat, czy tłumaczyć ją także na język wspomnianego plemienia – taka Biblia odczytana na wdechu stałaby się automatycznie swoją odwrotnością – biblią szatana – miejsce miłości i chleba zajęłaby nienawiść i kamienie. Zamiast „głodnego nakarmić”, pojawiłoby się – „lej w zęby darmozjada”. Te same słowa – tylko tchnienie „do się”, zamiast „do bliźniego”.