Выбрать главу
* * *

Tak czy owak szliśmy wzdłuż tej rzeczki we trójkę. I gęsiego.

Ja na końcu, z instrukcją, żeby robić dokładnie to, comoi przewodnicy. Miałem nawet stawiać stopy na ich śladach, żeby nie podeptać czegoś cokąsa albo kłuje i ma jad.

Taki sposób maszerowania jest irytujący, ale w pewnych okolicznościach jedyny. Wokół nas była dżungla podmokła. Najgroźniejsza. Ścieżki wycięte maczetą zabliźniały się po kilku godzinach. Ślady odciśnięte w grząskim gruncie natychmiast podchodziły wodą i znikały, jak topniejący wosk. Gdybym się tu zgubił, nie miałem szans. Nikt nie miał. Nawet Indianie. Po tej części puszczy chodzili zawsze parami, albo w większych grupach – nigdy samotnie.

Na terenach bardziej suchych nie ma takich problemów. Jeszcze wiele dni po przejściu daną trasą,, doświadczony myśliwy potrafił odnaleźć własne ślady. Tutaj nie. O tamtej dżungli Indianie mówili „las”, albo „dom”. O podmokłej – w której byliśmy teraz – mówili „dzicz”. Nawet oni.

Wyraźnie czuli przed nią respekt. Niekiedy nawet strach.

W ogóle się nie odzywali.

A jeżeli, to pojedynczymi słowami.

I tylko szeptem.

W pewnej chwili obaj padli plackiem na ziemię i ukryli twarze w dłoniach. Potem w popłochu zaczęli się cofać w moją stronę. Głowy trzymali tuż przy gruncie. Ryli nimi w błocie i liściach, jakby się chcieli zakopać.

Zgodnie z ogólną instrukcją zrobiłem to samo. To znaczy padłem na ziemię, osłoniłem twarz rękami i po omacku zacząłem się czołgać do tyłu. Tylko po coto wszystko?

– Nie oddychaj, gringo, bo się udusisz – krzyknął w moją stronę jeden z Indian.

Nie oddychałem. Bo nie da się oddychać błotem.

– I nie patrz! – dodał drugi.

W ten sposób uratował mi życie, bo właśnie chciałem uchylić jedno oko i sprawdzić przed czym uciekamy.

* * *

Motyl zabójca.

Brzmi to jak fikcja wyjęta z horroru Stephena Kinga. Tyle że takie motyle istnieją naprawdę.

Są bardziej jadowite niż węże.

Wydzielają truciznę, która krystalizuje, tworząc na ich ciele maleńkie igiełki – coś jak wata szklana albo ostre pyłki azbestu. Kiedy taki motyl czuje się zagrożony, gwałtownym ruchem strzepuje skrzydła. Wtedy kruche drobinki jadu odłamują się i zaczynają, unosić w powietrzu.

Obłoczek śmierci…

…prawie niewidoczny…

…coś się lekko skrzy… migocze…

Potem migocze serce, i to już.

Koniec. Zapadła wieczna ciemność. Albo jasność. (W tej kwestii nie ma zgody, więc pewnie zapadają obie naraz.) Małpa zdycha w okamgnieniu. Człowiek tylko odrobinę dłużej. Jeden wdech i wydaje ostatnie tchnienie. Bramą śmierci jest w tym przypadku śluzówka nosa, krtani, oskrzeli, albo półotwarte oko. Mówią, że krew tężeje jak smoła. Bzdury. Do tej pory nikt nie miał szansy opowiedzieć, czy mu coś stężało.

* * *

– To był […] – w tym miejscu Indianin wypowiedział słowo, do którego biali potrzebują trzech nosów.

– Mariposa de Muerte – przetłumaczył drugi.

– Motyl Zabójca? Jak wyglądał? – zapytałem wypluwając błoto.

– Nieciekawie. Jest zupełnie zwyczajny, w kolorze […] – teraz Indianin użył słowa, którego odpowiednikiem byłoby: „barwagnijącegopodłożapodnaszymistopami”.

– Wredny szmeterling – zakląłem pod nosem patrząc na moją połamaną dmuchawkę.

Indianie nie powiedzieli już nic więcej. Patrzyli tylko… w y m o w n i e. Tak, jak to potrafią robić wyłącznie Dzicy. I koty.

Kilka dni wcześniej proponowali mi za tę dmuchawkę kilka innych, obiektywnie lepszych, ale ja nie chciałem się wymienić – byłem bardzo przywiązany akurat do tej. Pochodziła z plemienia, którego już nie ma. Powiedziałem nawet, że dałbym się za nią zabić. (A, jak już wiecie, Indianie traktują wszystko nadzwyczaj dosłownie.)

Człowiek przez całe swoje życie paple. I wygaduje tyle różnych bzdur… Muszę wziąć przykład z Indian – mniej słów, a więcej znaczących dźwięków, których nie słychać. Więcej ciszy… która mówi.

MORAŁ:

Słuchajcie ciszy… Usłyszycie Mądrość. Odnajdziecie Spokój. Właściwy dystans do spraw, ludzi i przedmiotów. Znajdziecie czas, którego Warn brakowało. Słuchajcie ciszy I mówcie ciszej. Ciii… Sza!

ŁOWCY MOTYLI

Znawcy tematu twierdzą – wyjątkowo zgodnie – że najpiękniejsze motyle żyją w Puszczy Amazońskiej. Chyba mają rację – widziałem ich już tyle (motyli, nie znawców), a zawsze jestem na nowo zachwycony. Tubylcy zresztą też – wielokrotnie byłem świadkiem, jak Indianie zatrzymywali czółno, żeby popatrzeć na taniec motyli nad wodą. I trwali tak, oczarowani, dobre kilka minut. Ich twarze, o dzikich rysach i kolorze ciemnej miedzi, przybierały wtedy ten sam wyraz, który maluje się na twarzach osób zwiedzających ekspozycje motyli w Muzeach na całym świecie – rodzaj oniemiałego niedowierzania, że to wszystko prawdziwe, że naturalne, że nikt nie podmalował skrzydełek…

W Europie i Stanach Zjednoczonych są kolekcjonerzy gotowi płacić ciężkie pieniądze za odpowiednio spreparowane rzadkie okazy. To niezły zarobek, więc zawsze mnie ciekawiło, w jaki sposób motyle z dżungli trafiają potem do wystawienniczych gablotek? Kto je łapie? I jak to robi?

Posłuchajcie…

POLOWANIE Z SIATKĄ

Jeśli chodzi o gatunki nocne, nie stanowi to większego problemu: Na kawałku otwartej przestrzeni – a więc nad brzegiem rzeki albo na środku indiańskiej wioski lub karczowiska – rozpina się pionowo gęstą siatkę. Za siatką umieszcza się mocne źródło światła (wystarczy porządna latarka) i czeka – owady przylatują same. Wybiera się je na bieżąco, robiąc przy tym pierwszą selekcję. Każdy okaz można dokładnie obejrzeć jeszcze przed złapaniem, więc jest okazja powybrzydzać.

Bardzo pięknie, ale jak złapać motyle, które w nocy śpią?

Tradycyjna siatka na kiju raczej odpada, bo większość interesujących nas gatunków żyje wysoko w koronach drzew. Cały dzień przebywają pośród słońca, kwiatów i świeżego powietrza, czyli wiele metrów nad ziemią. Wleźć tam jest bardzo trudno.

Oczywiście robi się takie rzeczy (na przykład po to, by filmować małpy), ale do tego potrzebny jest sprzęt wspinaczkowy. No a potem co? Kamera ma teleobiektyw, więc można się za jego pomocą do małpy „przybliżyć”, ale siatka na motyle ma tylko kij. Trzeba by godzinami czatować w jednym miejscu, aż cośzechce do nas podlecieć, bo przecież człowiek nie małpa i skakać za motylem z drzewa na drzewo nie potrafi.

W tej sytuacji można by machnąć ręką na gatunki wysokościowe i skupić się na tych przyziemnych, ale przy ziemi wcale nie jest łatwiej. Dżungla to nie park miejski – jest gęsta. Za pierwszym razem człowiek ma wrażenie, że spaceruje wewnątrz żywopłotu. A jeżeli ma przy sobie siatkę na motyle, to dość szybko przestaje spacerować i tkwi zablokowany w chaszczach.

Jak więc oni je łapią? Bo przecież jakoś łapią, prawda?

Robią to w sposób… naukowy:

Najpierw trzeba zbadać (czyli np. zaobserwować przez lornetkę), codany motyl (może być wysokościowy – obojętne) lubi. Co jada na śniadanie, czym się interesuje i jak to p a c h n i e. Bo motyle myślą powonieniem.

Następnie trzeba to wszystko odtworzyć, w postaci silnię pachnącego koncentratu. Powstaje „donośna” iluzja, którą mają zwęszyć motyle unoszące się wysoko nad naszymi głowami.

Odbierają sygnał, że gdzieś tam na dole, w piekle dżungli, otwarto motyli odpowiednik raju na ziemi. Przybywają więc, z całej okolicy. Zwiedzione zapachową fatamorganą, otumanione wizjami niebywałej uczty czy orgii. Wbrew instynktowi sfruwają na mroczne dno lasu…a my wtedy… podchodzimy po cichutku… na paluszkach… A potem… niespodziewanie… CAP JE W SIATKĘ!

Do tego miejsca, była to znana wszystkim łowcom motyli t e o r i a. Którą, mało kto potrafi zastosować w praktyce, bo praktyka jest – oględnie mówiąc – zniechęcająca:

• Najpierw godzinami… dniami… tygodniami… wisimy na linie, podwieszeni na szczycie najwyższego drzewa w okolicy, skąd, za pomocą lornetki, śledzimy ruchy interesującego nas gatunku motyla.

• Potem wspinamy się na wszystkie sąsiednie drzewa, aby pozrywać te kwiatki, lub owoce, na których delikwent siadał najczęściej.

• Następnie poddajemy nasze zbiory analizie chemicznej i zapachowej, co w warunkach dżungli nie jest łatwe.