Выбрать главу

• I wreszcie syntetyzujemy eliksir, który ma imitować wszystko, o czym motyl marzy, ale boi się do tego przyznać. Większość łowców rejteruje właśnie w tym punkcie – nie udaje im się odpowiednia synteza i całe miesiące ich żmudnej pracy idą na marne.

Problem w tym, że nie wystarczy zgromadzić w jednym miejscu pryzmy ulubionych przez danego motyla kwiatków – on przecież takie same kwiatki ma tam na górze, więc po cóż miałby się fatygować do nas? W tej sytuacji, nasze kwiatki muszą być w jakiś sposób lepsze od tych na górze. Muszą pachnieć mocniej, słodziej, bardziej smakowicie. To musi być kwintesencja pokusy. Nieodparta. [Przypis: Coś jak zaproszenie od dziewiętnastoletniej studentki AWF – u, która pragnie nas uszczęśliwić za wszelką cenę i bez zobowiązań, a ponadto na samym wstępie wręcza nam liścik od naszej własnej żony z życzeniami: „Baw się dobrze, kochanie.”]

Kto potrafi wyprodukować coś takiego, ten zostaje królem polowania.

KRÓL POLOWANIA

Kilka lat temu spotkałem Polaka, który zaopatruje w motyle największe światowe kolekcje – a to Sorbonę, a to British Museum – wszystko za odpowiednią cenę. [Przypis: Czytaj: horrendalną! (przyp. główna księgowa* British Museum)

* Poprzednio – przez cale lata – funkcję tę piastował mężczyzna. Pewnego dnia, niespodziewanie dla wszystkich, odszedł na przedterminową emeryturę. Chwilę wcześniej trzasnął drzwiami i powiedział, że nie godzi się wypłacać TAKICH! sum za tekturowe pudełka pełne robaków i szpilek. Dla podreperowania nerwów lekarze zalecili mu dłuższy pobyt w Szkocji]. Płaczą, ale płacą, ponieważ on jeden nigdy nie wybrzydza, nie mówi, że się nie da – zawsze dostarcza, czego tylko sobie zażyczą, a oni – zadowoleni i wściekli jednocześnie – zamawiają u niego coraz rzadsze gatunki. Albo nawet takie, o których się mówi, że już wyginęły. [Przypis: Ostatnimi laty motyle zdychają jak muchy. To od morowego powietrza, które wysyłamy im z Europy i Ameryki Północnej. Jedna kropla kwaśnego deszczu na skrzydełka i po ptokach. Na szczęście większość tych deszczów do Amazonii nie dolatuje. W ramach swoistej wymiany międzynarodowej wracają do nadawców: czeskie spadają w Polsce, polskie w Szwecji, szwedzkie w Niemczech, niemieckie w Czechach, czeskie w Polsce… i tak dalej…]. Potem zaś nie mogą wyjść z podziwu, że facet łapie to, coinni jedynie oglądają na starych rycinach albo przez bardzo długie lornetki.

A najbardziej dziwią się wtedy, gdy on przywozi to, czego jeszcze nikt nigdy nie miał okazji oglądać.

Chłop ma do tych rzeczy nadzwyczajną smykałkę i w trakcie każdej wyprawy łapie kilka motyli nieznanych nauce, W dodatku w ilościach, które pozwalają opisać i zarejestrować nowy gatunek. A odkrywca, jak wiadomo, ma prawo nadać odkrytemu przez siebie gatunkowi imię…

Pierwszym kilku nadal swoje własne.

Imię, potem nazwisko, drugie imię, imię od bierzmowania, ksywkę ze szkoły… – Co by tu jeszcze? – …imię żony, dziecka, kumpla, z którym chodzi na ryby… – A teraz, eee… już wiem! – …imię kota, psa, ulubionej drużyny piłkarskiej, gatunku piwa…

– Co mówisz, kochanie? – …TEŚCIOWEJ… – Ależ oczywiście, Żabciu. Ja po prostu planowałem, że w przypadku Mamusi to będzie jakiś… bardziej dostojny motylek, ale jeżeli trzeba już teraz, natychmiast, to naturalnie, nie ma sprawy. – …a potem, jak się pewnie Państwo domyślają, twórca stracił kontrolę nad swoim dziełem.

Już nie odkrywał nowych gatunków, lecz realizował konkretne zamówienia.

Bo o „swoje” motyle przymawiali się wszyscy, którym jakoś nie wypadało odmówić. Fala roszczeń rosła i nabrzmiewała nieprzyjemnie. Ale nie zdołała przerwać tam – przeciwnie – pewnego dnia cofnęła się w popłochu. I znikła.

A było to tak, posłuchajcie…

Najpierw, w najnowszym internetowym wydaniu Katalogu motyli pojawiła się rażąca oko niekonsekwencja: niewinny i płochy z natury amator kwietnego nektaru otrzymał imię Barbara (na cześć teściowej).

Po polsku niekonsekwencji nie widać, ale przecież motyle mają nazwy łacińskie, a w łacinie Barbara pasuje bardziej do gladiatora niż do rusałki. Kojarzy się z kimś, kto z drewnianą maczugą gania po parku w poszukiwaniu marmurowych posągów. Potem utrąca im wszystkie wystające członki i leci dalej. Oczywiście nie po to, by wąchać kwiatki, ale w celu czynienia dalszego barbarzyństwa.

Rok później, w kolejnej edycji Katalogu motyli, pierwotną, prostą nazwę Barbara rozbudowano.

Stało się to konieczne, ponieważ ktoś [Przypis: Czytaj: zięć. Czytaj, ale bardzo proszę, dla dobra nauki, pod żadnym pozorem nie powtarzaj Mamusi, [przyp. Anonim]] pochwycił bliskich krewniaków motylka teściowej. Były to – mówiąc językiem przystępnym – inne wersje karoserii z tym samym silnikiem.

W konsekwencji pojawiły się nazwy pochodne: Barbara barbarus i Barbara barabara (miało być oczywiście Barbara barbara, ale ktoś zrobił błąd w przepisywaniu). Najgorsze było co, że skoro motylek teściowej przestał być jedynym znanym przedstawicielem swego rzędu, modyfikacji musiała ulec także i jego nazwa…

Uzupełniono ją o zwyczajowy w takich przypadkach człon vulgaris i wyszła z tego: Barbara vulgaris. (Bardzo adekwatne do tego, co powiedziała t., kiedy się o tym dowiedziała.)

Po tym niefortunnym wydarzeniu prośby o nadawanie motylom imion konkretnych osób ustały jak ręką odjął, a ich łowca mógł powrócić do dżungli. Tam łapie, czego inni złapać nie potrafią.

ŁOWCA ZAWODOWY

A czym nasz mistrz wabi motyle?

Zdradził mi tylko jeden ze swoich sekretów, cozrozumiałe, bo nie znaliśmy się wtedy prawie wcale.

On widywał moje programy w telewizji, a ja jego zobaczyłem po raz pierwszy też w TV, w jednej z porannych audycji dla nierobów (normalny człowiek o 8 rano pracuje albo się śpieszy, ale na pewno nie patrzy w ekran). Opowiadał wtedy o swojej niedawno zakończonej wyprawie do Ekwadoru i o tym, jak łapie motyle. Niestety nie skończył. Przerwano mu bowiem brutalnie – jak to zwykle bywa – w najciekawszym miejscu, bo…

…czas nas goni, ale może wrócimy jeszcze do tego tematu – jasne, jasne – a tymczasem zapraszamy Państwa na interesującą relację z otwarcia nowego wysypiska śmieci…

Odnalazłem go w ciągu kilku dni za pośrednictwem redakcji. Poprosiłem, by mi dokończył opowiadać to, co mu przerwano. Tak właśnie doszło do naszego pierwszego spotkania – u niego w domu, pod miastem.

Najpierw było gadu – gadu i ple, ple, ple, na temat tego, kto gdzie był, że on się zajmuje głównie motylami, a ja Indianami, że obaj od lat, i że żyjemy od wyprawy do wyprawy. Pokazywał mi swoje trofea, między innymi skórę ocelota (ja mu na to, że też taką mam), potem indiańskie pióropusze i inne gadżety Dzikich, aż wreszcie przeszliśmy do motyli.

* * *

Miał ich tysiące.

Zgromadzone były w specjalnym pokoju z antresolą, który wyglądał jak gabinet przyrodnika z epoki wiktoriańskiej. Cały w drewnie, ściany obudowane szafami robionymi na miarę, część szaf przeszklona – te zawierały książki, inne zaś składały się z płyciutkich szuflad, których były setki. Każda zawierała specjalną kasetę, w której pod szkłem siedziały motyle na szpilkach.

Ułożono je inaczej niż to się widuje w sklepach dla amatorów – tam gablotkę wypełnia nieusystematyzowany galimatias. Każdy owad pochodzi z innej parafii. Jest kolorowo i zmiennokształtnie, bo ma się sprzedać jako ozdoba na ścianę mieszkania.

Natomiast gablotki naukowca są nudne. Pełne monotonnych powtórzeń – ten sam gatunek w kilkudziesięciu egzemplarzach, żeby dało się prześledzić wszelkie zmienności i podobieństwa. No i nie zestawia się ze sobą motyli z żukami i pająkami. Poza tym wszystko ułożone jest w równych szeregach, a nie komponowane w ciekawe układy geometryczne.

* * *

– No więc jak pan je wabi na dno dżungli? – zapytałem w końcu. Wydawało mi się, że temat może być trochę drażliwy, ze względu na tajemnicę zawodową, ale przecież po to tu dziś przyszedłem.

– A, to różnie… – zacząłtrochę niechętnie. – Najczęściej wystawiam im kuwetę z gnijącymi owocami. Muszą być jak najbardziej słodkie. Przejrzałe.

– Przecież w dżungli nie ma owoców.

– To trzeba przytargać z zewnątrz. Ja zwykle biorę ananasy. Dosyć długo wytrzymują bez lodówki, a poza tym dla moich potrzeb to one powinny się zacząć psuć od środka. Najlepsze są, kiedy już ciekną, bo dostają wtedy fajnego zapaszku. Buch takiego zgnilaka – - fermenciaka do kuwety, trzeba go jeszcze poszatkować albo rozdeptać, dla większego efektu, potem dorzuca się kilka dodatków i już.

– Jakich dodatków?

– Nooo, tu właśnie cały sekret. Sam patent z ananasem jest powszechnie znany i opisany w literaturze fachowej, ale wszystko copoza tym, to już prywatna inwencja twórcy – przy tych słowach wypiął pierś i puknął się w nią palcem.