– Inwencja? – zdziwiłem się. – Myślałem, że to się jakoś bada naukowo i ustala wymagany skład chemiczny, a potem leci według spisu.
– Jak pan chce złapać zupełnie nowego motyla, gatunek nieznany nauce, to przecież nie ma jeszcze żadnego spisu, prawda? Polujemy na coś, czego do tej pory nikt nie miał w rękach; wtedy trzeba kombinować z sufitu. Jedni mają nosa, inni wyczucie, ale większość ludzi na zawsze pozostaje na etapie bielinka kapustnika, bo jego jest w stanie upolować każdy przeciętny motocyklista.
– Wystarczy, że ziewnie w czasie jazdy.
– No a bardziej konkretnie? Czym pan zwabił któregoś z odkrytych przez siebie motyli?
– Tajemnica.
– Przecież nie ukradnę patentu, bo się na tym nie znam. Poza składem wabika musiałbym jeszcze wiedzieć, gdzie i jak go wyłożyć, a potem umieć rozpoznać właściwego motyla, złapać go i spreparować…
– OK. Ma pan rację, to nie jest zajęcie dla amatora. Proszę słuchać… Pewnego dnia łapałem właśnie na zgniłego ananasa i w ogóle mi nie szło. Ciągle przylatywały tylko takie sztuki, których już miałem całe stosy. Trzeba było zmienić domieszki. Ale zużyłem już cały mój zapas. To była końcówka wyprawy, drugi czy trzeci miesiąc. Pogoda fantastyczna, owady się roją jak oszalałe, a ja tu nie mam czym wabić. Wszystko mi się pokończyło, zostałem bez przynęt i bez pomysłu corobić. A pogoda, jak już mówiłem wspaniała i czuję przez skórę, że w taki dzień złapałbym jakiś nieznany okaz. Miotałem się w bezsilnej złości i w końcu, właściwie bezmyślnie, na to wszystko nasikałem. I to było to!
– ??? – zapytałem brwiami.
– Mocznik! – odpowiedział tak, jakby to mogło cośwyjaśnić. – Ludzkie siuśki zawierają mocznik. Genialne – pochwalił sam siebie, chyba słusznie, skoro ja się jakoś nie kwapiłem. – Posunięcie na miarę Kasparowa! Całkowita zmiana bukietu: nagłe z owocową słodyczą miesza się cierpkość soli fizjologicznych, lekka zgnilizna, odcienie kwaskowate… po prostu cudo! – robił miny jak kiper win, kiedy dostanie w swoje ręce wyjątkowo dobry rocznik. – Cierpiałem wtedy na odwodnienie, więc to wszystko, coze mnie wyszło, było mocno skoncentrowane, aż piekło. Sam pan wie, jak to jest w dżungli, kiedy nie ma copić…
– Zadziałało? – pchnąłem go z powrotem w kierunku głównego wątku.
– GENIALNIE! Połapałem całe chmary. I do dziś najchętniej stosuję ananasa z siuśkami. Taki, można powiedzieć, polski sznyt. Motyle na to idą, Sorbona płaci… Gdyby oni wiedzieli, za co konkretnie…
POŻERACZ OWADÓW
Reszta wieczoru upłynęła nam na kolacji, w czasie której opowiadaliśmy sobie różne egzotyczne historie związane z owadami. Z moich Opowieści entomologicznych najbardziej interesowało go, co jak smakuje, ponieważ on, jak do tej pory, żadnego robactwa nie jadał, a ja owszem. Nawet często. Niestety.
Relacjonowałem więc, że smażona szarańcza, którą można kupić na wielu bazarach w północnym Meksyku, smakuje jak skwarki polanę karmelem (oni ją smażą tak jak frytki – na głębokim oleju – a następnie dosypują cukru albo dodają miodu), pieczone mrówki smakują starą patelnią, natomiast żywechrupią w zębach i pieką w język, a najgorsze ze wszystkiego są świeże pędraki – ulubiona potrawa niektórych Indian. Są podobno bardzo bogate w witaminy, ale kiedy je przegryźć, to tak, jakby się człowiekowi odbiło żółcią, fuj.
Kończymy kolację. Jest już późny wieczór, więc zbieram się do wyjścia, a facet nagle mówi, a właściwie zaczyna dukać:
– Panie Wojtku… niech się pan nie obrazi, wie pan… nie mam śmiałości, ale chciałem pana prosić o pewną przysługę.
– Ależ oczywiście, w czym problem?
– Jakoś tak mi trochę głupio – facet wije się, jak piskorz, a z zażenowania jest czerwony jak burak.
– Proszę mówić bez ogródek – zachęcam – najwyżej odmówię, ale obiecuję, że się nie obrażę.
– No dobrze. To czy w takim razie mógłby pan u mnie w łazience zrobić… no wie pan… tego, i nie spuszczać wody.
Zamurowało mnie na chwilę.
– Co mani zrobić u pana w łazience?
– No… – tu zrobił minę, która miała mi odpowiedzieć na pytanie, ale nie odpowiedziała, a potem dodał – I nie spuszczać wody.
– Mam zrobić siusiu, tak? – zaczynałem się czuć dziwnie.
Nie znałem go wcześniej, widzieliśmy się po raz pierwszy w życiu, a w dzisiejszych czasach spotyka się różne zboczenia.
– Nie siusiu – bąka mój gospodarz, wyraźnie zawstydzony – tylko… to drugie.
– A PO CO TO PANU???
– Do kolekcji.
– Myślałem, że pan zbiera motyle.
– Nie tylko.
Chwilę to trwało, ale w końcu jakoś wyszedłem z szoku. Nie miałem zamiaru nic robić, ale mnie facet nieźle zaciekawił, więc pytam:
– A jak już zrobię to, o coPan prosi, copotem?
– Wypreparuję i do gablotki. A ewentualny nadmiar może się uda spieniężyć na giełdzie. Chociaż na takie rzeczy jest bardzo mało amatorów. Trzeba trafić konesera. Wie pan, ludzie zbierają żuczki, ale takie, które widać.
– Jakie żuczki? – nagle odniosłem wrażenie, że każdy z nas mówi o czymś innym.
– No te, które pan teraz ma w jelitach – powiedział to tak, jakby żuczki w brzuchu, występowały równie powszechnie, co soki żołądkowe. – Jadł pan te pędraki, prawda?
– Ale dokładnie pogryzłem, na pewno żaden nie przeżył.
– Nie musiał, to nie one. Większość z nich, z tych dużych pędraków, ma w środku pasożyty Takie maleńkie żuczki, które wyjadają pędraka od środka, cośjak owadzie canero. Zna pan canero? Taki mały sumik, co wpływa w otwory…
– Znam. Proszę mówić dalej o żuczkach.
– Jest spora szansa, że kilka upolujemy. Tylko niech pan pamięta i nie spuszcza wody.
Reszta wieczoru była odrobinę krępująca. Ale mój gospodarz czekał cierpliwie. I doczekał się.
Niestety (albo raczej na szczęście, a właściwie jedno i drugie naraz) wszystkie pędraki, które jadłem nad Amazonką, były zdrowe – trafiliśmy więc… Jak by to zgrabnie ująć?…same puste losy.
Pan entomolog ujął to bardziej syntetycznie. Kiedy podniósł głowę znad mikroskopu, a ja go zapytałem, cotam znalazł, odpowiedział krótko:
– G…
ŁOWCA AMATOR
Osobiście nie jestem szczególnym pasjonatem motyli.
Owszem lubię je… pooglądać w gablotkach, poczytać, jak się na ich temat rozpisuje Arkady Fiedler, ale wszystko to w umiarkowanych ilościach. Nigdy też nie ganiałem po łąkach z siatką na motyle. I tylko raz w życiu udało mi się motyla złapać. Niestety, nawet nie potrafię powiedzieć, czy był piękny. Wiem natomiast z całą pewnością, że trafił mi się gatunek mięsożerny – Motyl Krwiopijca… Właściwie nie, dokładnie rzecz ujmując – Motyl Canero. Posłuchajcie…
Było to nad brzegami Orinoko.
Pewnego razu cośmnie boleśnie ugryzło w palec u nogi. (Gdyby to była dłoń, powiedzielibyśmy, że w palec serdeczny.)
Ugryzło, to ugryzło – jakby się człowiek przejmował takimi sprawami, to by nie jeździł do dżungli. W czasie wyprawy, przez wiele tygodni nie ma szans na spotkanie lekarza, więc po pierwsze – trzeba uważać, po drugie – nie przejmować się, a po trzecie – radzić sobie samemu, kiedy trzeba.
Z krwawiącym paluchem podszedłem do wody. Wycisnąłem ranę, przepłukałem, a następnie zanurzyłem stopę w gorącym wyprażonym przez słońce piachu – żeby się wszystko dokładnie zaklajstrowało.
Piasek na ogół nie jest godnym polecenia środkiem opatrunkowym, ale w tym przypadku nie miałem pod ręką (nogą?) nic lepszego. Poza tym to nie był zwyczajny piasek…
W swoim górnym biegu, Orinoko płynie przez kompletne odludzie. W promieniu kilkuset kilometrów nie ma śladu cywilizacji, więc jest tam czysto. Ponadto tamtejszy piasek jest bielusieńki jak sproszkowany kryształ – sam kwarc, bez domieszek, paprochów itp. Przez wiele godzin każdego dnia, wystawiony na bakteriobójcze działanie promieni słonecznych i temperatury – nagrzewa się jak piec hutniczy i po prostu MUSI być wysterylizowany.
Nie ma o czym gadać – zaklajstrowało się pięknie i wygoiło w ciągu kilku dni, tak że o całej sprawie szybko zapomniałem.
Po miesiącu, w samolocie powrotnym zCaracas do Miami, poczułem się nieswojo – zabolał mnie ten palec. Ale jakoś tak… dziwacznie, bo raz – przez jedną krótką chwilę – a potem spokój. Z a b o l a ł, a nie r o z b o l a ł.
Potem już nie działo się nic, więc znowu o całej sprawie zapomniałem.