Wyglądało to tak: kupa bagażu przytroczona do człowieka przede mną nagle rozsypywała się na pojedyncze pindelki i z mokrym mlaśnięciem wbijała w błoto. Zanim ostatnie pakunki docierały na ziemię żadnego z naszych przewodników już nie było w zasięgu wzroku. Jeszcze przez kilkanaście sekund słyszeliśmy, jak gnają przez zarośla. Potem przez pół godziny, czasem dłużej, czekaliśmy w ciszy, nasłuchując, czy któryś wraca.
Rozmyślałem wtedy, coby było, gdyby nie wrócili?
…?…
…??…
…???…!!!
Teoria na ten temat mówiła tak: Trzeba iść cały czas w dół, aż do jakiegoś strumienia. Potem dalej, z nurtem, bo nad strumieniami leżą wioski, a gdybyśmy żadnej nie znaleźli, to i tak w końcu woda doprowadzi nas do morza. Obojętne, czy to będzie wybrzeże karaibskie, czy Pacyfik, po plaży dojdziemy jakoś do Panamy albo Kolumbii. Niestety ta teoria nie wspominała ani słowem o posiłkach.
Ale właśnie wrócili nasi przewodnicy i przynieśli upolowane prosiątko pekari, więc ten problem został chwilowo rozwiązany.
Z dnia na dzień szło mi coraz gorzej. Ciężko znosiłem ostre podejścia podobne do wchodzenia po drabinie zrobionej z korzeni wlepionych w błotnisty stok. Miejscami wlokłem się w górę na czworakach – inaczej nie dawałem rady.
Naszego przewodnika pogryzły veinticuatro – „calowy” – ogromne jadowite mrówki długości dwudziestu czterech milimetrów.
Przez kilkanaście minut wył z bólu i nie mógł iść. Łydka spuchła mu wyraźnie. Już do końca drogi lekko utykał.
Blondynka radziła sobie najlepiej. Szła za moimi plecami i w najgorszych momentach podpierała mi plecak, żebym się nie zwalił na grzbiet. Czyżbyjej bastón (przedstawiający człowieka z drugim człowiekiem na plecach) stanowił wróżbę?
Wieczorem, kiedy ja leżałem bez sił na gołej ziemi paliła przy mnie ognisko, żebym choć trochę wysechł.
W butach miałem kompletne bagno i zgniliznę. Kiedy je zdejmowałem, moje stopy były pomarszczone od wilgoci i bielusieńkie, tak że aż świeciły pośród nocy. (W tamtych latach nie chodziłem jeszcze po dżungli na bosaka – tak jak Indianie – dzisiaj owszem, i nie mam już podobnych problemów ze stopami. Czasem tylko jakiś…aał… kolec albo kiszony liść.)
Przestałem reagować na upływ czasu i ukąszenia insektów. Zaciąłem się w sobie i parłem do przodu. Krok za krokiem, każdy z nich biorąc pojedynczo, jak osobne przedsięwzięcie.
Nawet nasi przewodnicy byli wyraźnie zmęczeni. Na ostatnim postoju zostawili część swoich rzeczy – żeby mieć mniej do dźwigania.
W pewnym momencie, po kolejnym ostrym podejściu, powiało świeżym powietrzem i zaświeciło słońce. Weszliśmy na jakąś przełęcz. To było najcudowniejsze miejsce na ziemi.
Szliśmy grzbietami gór, a na lewo i prawo, przez rzadkie drzewa, można było obserwować przepiękny krajobraz. Dżungla z perspektywy ptaka jest taka… idylliczna: kolorowe stada papug, strzępiaste korony palm, wieże mahoniowców wystające ponad pospólstwo innych drzew, czasem jakaś małpa dyndająca na ogonie. Ani śladu zgnilizny, duchoty i „calówek”.
Od tej pory wędrówka stała się samą radością. Zniknęło błoto, pojawiły się szerokie leśne dukty, w dodatku trafiliśmy na kilka indiańskich domostw. To jeszcze nie były wioski, zaledwie samotne myśliwskie rancza, ale częstowały świeżymi owocami i nadzieją na szczęśliwy koniec wyprawy.
W pewnym miejscu trafiliśmy na bardzo szeroką drogę przez las. Właściwie długie karczowisko pobrużdżone starymi koleinami maszyn do wyrębu, cięcia i transportu drzew. To była pierwsza po tej stronie gór zapowiedź Panamericany. Droga ta prowadziła znikąd donikąd. Robotników i ciężki sprzęt spuszczono tu z helikoptera. Popracowali kilka miesięcy, ale bez sukcesu – całą operację pochłonął Darien.
Na przeciwległym końcu karczowiska znaleźliśmy wyraźną ścieżkę, która wiodła prosto w górę. To było ostatnie podejście w czasie tej wyprawy. Wkrótce znaleźliśmy się na szczycie góry, a przed nami otworzył się szeroki krajobraz: bezleśne doliny poprzecinane płotami, tu i ówdzie smużka dymu z jakiegoś paleniska, wszędzie stada owiec, kóz i krów, a w oddali na horyzoncie woda – zatoka Uraba. To wszystko była już Kolumbia.
A więc dotarliśmy na drugą stronę. PRZESZLIŚMY DARIEN!!!
…DO ASFALTU
Przecięcie tego pięknego krajobrazu w drodze nad zatokę miało nam zająć cały następny dzień. Noc spędziliśmy w małej osadzie Kuna, gdzie mieszkali nasi przewodnicy. Bladym świtem ruszyliśmy w kierunku odległej o kilka godzin marszu przystani wojskowej. Korzystały z niej także prywatne łodzie, które zabierały okolicznych chłopów na targ do miejscowości Turbo, położonej po drugiej – „cywilizowanej” – stronie zatoki.
W Turbo mieścił się port Kolumbijskiej Marynarki Wojennej. Udaliśmy się tam zaraz po przybiciu do nabrzeża – potrzebne nam były stemple przekroczenia granicy.
Odpowiedniego urzędnika odnaleźliśmy w zapyziałym kantorku wielkości szafy na ubrania. Obejrzał nasze paszporty, spytał kilka razy, czy my rzeczywiście z Polski, a potem zagłębił się w blaszanej szufladzie w poszukiwaniu pieczątek. Wprawdzie był pracownikiem Straży Granicznej, ale na codzień odprawiał tylko okręty marynarki wojennej i łodzie rybackie. Obywał się przy tym bez stempli, wpisując wszystko do wytłuszczonego zeszytu w kratkę. Byliśmy jego pierwszymi turystami.
Wreszcie znalazł to, czego szukał – upaprane tuszem pudełko.
– To skąd wy tutaj? – zapytał.
– Przyszliśmy z Panamy.
– ???He!???
– Przyszliśmy z Panamy.
– Jak to przyszliście? Na jakiej łodzi?
– Na nogach. Piechotą.
– Z Panamy?! Niemożliwe! Tam są Kuna i nikogo nie puszczają. Oni najpierw strzelają, a potem sprawdzają, kogo trafili… Aha! Wiem! Mam was, kłamczuszki! Gdzie są wasze pieczątki przekroczenia granicy panamskiej? Jakaś adnotacja posterunku, cokolwiek? He!?
– O, tutaj – pokazałem mu odpowiedni wpis w moim paszporcie – Puesto Paya, data i podpis: Humberto Romero Lois. [Przypis: Humberto Romero Lois co mój wieloletni przyjaciel z Meksyku. W dodatku mąż mojej koleżanki z podstawówki. Humberto oczywiście nigdy nie był w Paya i nic kontrolował mojego paszportu – wpisu dokonałem samodzielnie, a jego nazwisko było pierwszym, które mi przyszło do głowy. Jakiś wpis uważałem za niezbędny – istniało przecież realne niebezpieczeństwo, że bez dopełnienia tej formalności nie zechcą nas wpuścić do Kolumbii i odeślą z powrotem – wolałem nie ryzykować. W podróży trzeba zawsze wozić przy sobie tupet jak taran.]
Urzędnik jeszcze długo kręcił głową i nie mógł uwierzyć, że ma przed sobą dwójkę białych ludzi, która przeszła nieprzebyty Darien. W końcu jednak, bogatsi o dwa niewyraźne stempelki, opuściliśmy Bazę Marynarki Wojennej.
Za szlabanem zaczynała się droga do Medellin. Stanęliśmy czubkami palców na krawędzi asfaltu – to był początek Panamericany i koniec wyprawy.
NA KONIEC
Co trzeba zrobić, żeby pojechać na wyprawę do tropikalnej puszczy, spotkać ostatnich wolnych Indian, zamieszkać pośród nich, zamiast majtek nosić przepaskę biodrową, a jedzenie zdobywać strzelając z dmuchawki?
Gdy ktoś mnie o to pyta, odpowiadam krótko:
– Sprzedaj lodówkę i jedź!
Różnica między ludźmi, którzy realizują swoje marzenia, a całą resztą świata nie polega na zasobności portfela. Chodzi o to, że jedni przez całe życie czytają o dalekich lądach i śnią o przygodach, a inni pewnego dnia podnoszą wzrok znad książki, wstają z fotela i ruszają na spotkanie swoich marzeń.
Bardzo wielu tak jak ja, z lodówką na plecach.
Inni niosą komputery, zestawy stereo, stare meble, obrazy, maszyny do szycia, pierścionki po babci, lampy, zegary, dywany… To dlatego, że marzenia nie mają ceny, a bilety lotnicze owszem. Ale niech Cię to nie zatrzymuje!
!!! SPRZEDAJ LODÓWKĘ I JEDŹ!!!
NOTA O TŁUMACZU
Dlaczego w tej książce pojawił się tłumacz? Podróżując po obcych lądach, przestawiam się całkowicie nie tylko na tamtejszy klimat, dietę, kulturę, muzykę i tempo życia, ale także mówię, myślę, śnię, liczę, denerwuję się, czytam oraz p i s z ę w miejscowym języku (jeśli tylko go znam). Wiele tekstów, które tu Państwo mogli przeczytać, napisałem po hiszpańsku lub angielsku – dlatego potrzebny był tłumacz. A kim on jest? Posłuchajcie…
Z Heleną Trojańską spotkałem się po raz pierwszy w redakcji pewnego poczytnego pisma dla Pań. Zaniosłem tam jedno z moich opowiadań, nie pamiętam już które, ale bez wątpienia trafiło ostatecznie do niniejszej książki.