Выбрать главу

Okno dla gości, przez które rodziny mogły oglądać noworodki, wypełniało jedną ścianę. Zgromadziło się przy nim pięć osób. Czwórka stała śmiejąc się, pokazując palcami i strojąc miny, żeby rozbawić maleństwa. Piątym był mężczyzna o blond włosach, ubrany w ciężką, marynarską kurtę. Stał z rękami w kieszeniach, nie uśmiechał się, nie pokazywał palcem, nie robił min. Wpatrywał się w Laurę.

Po paru minutach, podczas których spojrzenie obcego nie schodziło z jego dziecka, Bob poczuł niepokój. Facet wyglądał przyzwoicie i bez zarzutu, ale w jego twarzy była jakaś twardość. Coś, czego nie dawało się bliżej określić, ale co kazało mu pomyśleć, że ten człowiek musiał widzieć i dopuszczać się rzeczy potwornych.

Bob zaczął przypominać sobie sensacyjne historie o porywaczach – w rodzaju tych, jakie drukują ilustrowane szmatławce – na przykład o dzieciach sprzedawanych na czarnym rynku. Powtarzał sam sobie, że wpada w paranoję, że wyobraża sobie niebezpieczeństwo tam, gdzie go nie ma. Że po stracie Janet boi się, że może stracić również córkę. Ale im dłużej jasnowłosy mężczyzna obserwował Laurę, tym bardziej niespokojny stawał się Bob.

Jakby wyczuwając jego niepokój, mężczyzna podniósł oczy. Mierzyli się wzrokiem. Niebieskie oczy obcego miały niezwykły, intensywny blask. Lęk Boba zwiększył się. Mocniej przytulił córeczkę, jak gdyby obcy mógł, rozbijając szybę, wtargnąć tu, żeby mu ją odebrać. Zastanawiał się, czy nie wezwać jednej z sióstr, żeby zagadnęła tego mężczyznę i czegoś się o nim dowiedziała.

Wtedy tamten uśmiechnął się. Był to szeroki, ciepły, szczery uśmiech, który odmienił mu twarz. W jednej chwili jego wygląd przestał być złowieszczy, stał się przyjacielski. Mrugnął do Boba i przez grubą szybę wyraźnie wypowiedział jedno słowo:

– Piękna.

Bob rozluźnił się, uśmiechnął. Uświadomił sobie, że uśmiech nie jest widoczny zza maski i kiwnął głową, żeby wyrazić podziękowanie.

Obcy raz jeszcze spojrzał na Laurę, powtórnie mrugnął do Boba i odszedł od okna.

* * *

Później, kiedy Bob Shane poszedł już do domu, przy oknie sali noworodków pojawił się wysoki mężczyzna w ciemnym ubraniu. Nazywał się Kokoschka. Obserwował niemowlęta. W pewnej chwili zmienił kąt widzenia i dostrzegł swoje bezbarwne odbicie w wypolerowanym szkle. Miał szeroką, płaską twarz o ostrych rysach i ustach tak twardych, jakby wyrzeźbionych w rogu. Dwucalowa blizna po pojedynku znaczyła jego lewy policzek. Ciemne oczy, pozbawione głębi, jak pomalowane ceramiczne kulki, były niczym oczy rekina, krążącego w cienistych głębiach oceanów. Rozbawiło go, kiedy dostrzegł, jak bardzo jego twarz kontrastuje z niewinnymi twarzyczkami dzieci leżących w łóżeczkach za szybą. Uśmiechnął się, i ten tak rzadki u niego wyraz twarzy nie dodał jej ciepła, a nawet uczynił ją jeszcze groźniejszą.

Znów spojrzał na swoje odbicie. Nie miał problemu ze znalezieniem Laury Shane pośród otulonych w powijaki niemowląt, bo nazwisko każdego dziecka było wydrukowane na kartce, przyklejonej do brzegu jego łóżeczka.

Dlaczego jest wokół ciebie taki szum, Lauro? – rozmyślał. Dlaczego twój los jest tak ważny? Po co tyle zachodu, żebyś bezpiecznie przyszła na świat? Czy powinienem zabić cię natychmiast i udaremnić temu zdrajcy jego plan?

Był w stanie ją zamordować z zimną krwią. Zabijał już dzieci, choć nie tak małe, jak te tutaj. Żadna zbrodnia nie była zbyt straszna, jeżeli sprzyjała sprawie, której poświęcił życie.

Maleństwo spało. Co jakiś czas poruszało ustami i jego maleńka buzia na chwilę marszczyła się, jakby pod wpływem żalu i tęsknoty na wspomnienie łona matki.

W końcu zdecydował się nie zabijać jej. Jeszcze nie.

– Zawsze mogę wyeliminować cię później, mała – wymruczał. – Kiedy będę wiedział, do czego jesteś potrzebna temu zdrajcy, zabiję cię.

Kokoschka odszedł od okna. Wiedział, że minie ponad osiem lat, nim znowu zobaczy tę dziewczynkę.

2.

W południowej Kalifornii wiosną, latem i jesienią deszcze padają rzadko. Prawdziwy okres opadów zwykle zaczyna się w grudniu i kończy w marcu. Ale w sobotę drugiego kwietnia niebo było zachmurzone, a powietrze bardzo wilgotne. Otwierając wejściowe drzwi swego małego spożywczego sklepiku w Santa Ana, Bob Shane stwierdził, że wszystko wskazuje na możliwość jeszcze jednej ogromnej ulewy na koniec sezonu. Fikus z tyłu domu i daktylowa palma na rogu ulicy stały nieruchome w martwym powietrzu, jakby uginając się pod ciężarem nadchodzącej burzy.

Radio przy kasie grało cichutko, Beach Boys śpiewali nowy hit, Surfin USA. Zważywszy na pogodę, ich piosenka była równie na miejscu, jak White Christmas w lipcu.

Bob spojrzał na zegarek: piętnaście po trzeciej.

Lunie o wpół do czwartej – pomyślał – i będzie porządnie lało.

Z rana ruch był duży, ale po południu uspokoiło się i chwilowo w sklepie nie było żadnego klienta.

Rodzinny sklepik musiał teraz sprostać nowej, zabójczej konkurencji ze strony sieci „7-Eleven” – sklepów z wyłożonymi w pakach towarami, otwartych od rana do późnego wieczora. Bob chciał więc przerzucić się na prowadzenie delikatesów z drogą, świeżą żywnością, ociągał się jednak, bo wymagało to znacznie więcej pracy.

Jeżeli burza będzie gwałtowna, to dzisiaj pojawi się już niewielu klientów. Może więc wcześniej zamknąć sklep i zabrać Laurę do kina?

Odwracając się od drzwi, powiedział:

– Lepiej weź łódkę, kochanie.

Laura, pogrążona w pracy, klęczała przy pierwszym rzędzie półek po drugiej stronie lady kasowej. Zajmowała się zupami w puszkach, których cztery kartony Bob wcześniej przyniósł z magazynu. Miała tylko osiem lat, ale można było na niej polegać, tym bardziej że lubiła pomagać w sklepie. Najpierw pometkowała wszystkie jak należy, a teraz porządkowała je na półkach, pamiętając, że stare puszki powinny stanąć na froncie przed nowymi.

Ociągając się, podniosła wzrok.

– Łódkę? Jaką łódkę?

– Z góry, z mieszkania. Jest w szafie. Sądząc po niebie, będzie nam dziś wieczór potrzebna, żebyśmy mogli się stąd wydostać.

– Głuptas – powiedziała. – Nie mamy żadnej łódki w szafie.

Wszedł za ladę kasową.

– Mała, ładna, niebieska łódeczka.

– Taak? W szafie? W jakiej szafie?

Zaczął przekładać paczki Slim Jimów na metalową półkę, obok krakersów do kanapek.

– Ależ w szafie bibliotecznej, rzecz jasna.

– My nie mamy biblioteki.

– Nieee? Och, jak o tym powiedziałaś, to przypomniałem sobie, że nie ma jej w bibliotece. Jest w szafie w pokoju żaby.

Zachichotała.

– Jakiej żaby?

– Co, chcesz mi powiedzieć, że nie słyszałaś o żabie?

Śmiejąc się, potrząsnęła głową.

– Otóż z dniem dzisiejszym wynajmujemy pokój wspaniałej, godnej szacunku, przybyłej z Anglii żabie. Żabi dżentelmen, który zjawił się tu w interesach królowej, w celu załatwienia pewnych spraw.

Na kwietniowym niebie błysnęło. Przetoczył się grzmot. W radiu na Rhytm of the Rain The Cascades nałożyły się trzaski wyładowań.

Laura nie zwróciła uwagi na burzę. Nie bała się rzeczy, które przerażały większość dzieci. Była tak pewna siebie i tak zajęta sobą, że czasami wydawała się starszą panią, udającą dziecko.

– Dlaczego królowa miałaby kazać żabie zajmować się jej interesami?

– Żaby są doskonałymi businessmanami – powiedział, otwierając i nadgryzając Slim Jima. Od śmierci Janet, kiedy przeniósł się do Kalifornii i otworzył nowy interes, przybyło mu pięćdziesiąt funtów. Nigdy nie był przystojnym mężczyzną. Teraz, mając trzydzieści osiem lat, był przyjemnie zaokrąglony i nie miał specjalnych szans, żeby zawrócić w głowie jakiejś kobiecie. Nie zrobił też żadnej kariery, bo nikt nie wzbogacił się prowadząc sklep spożywczy. Ale nie dbał o to. Miał Laurę, był dobrym ojcem, a ona kochała go całym sercem, tak jak on kochał ją, więc nie obchodziło go, co reszta świata może o tym myśleć.