Nagle znowu usłyszał deszcz, ale teraz nie był to ściszony, dobiegający z oddali szmer i postukiwanie. Usłyszał prawdziwy wiatr walący z furią o okna i dach mieszkania położonego nad sklepem. Mimo że wiatr wpadał przez otwarte okno, smród krwi i uryny stał się trudniejszy do zniesienia niż przed chwilą. I równie nagle, jakby ześlizgując się błyskawicznie ze stromej skały, ocknął się z pełnego przerażenia transu. Odzyskał pełną świadomość i dotarło teraz do niego, jak blisko śmierci była jego najdroższa Laura. Porwał ją w ramiona, uniósł w powietrze i przytulił, powtarzając jej imię i głaszcząc po włosach. Wcisnął twarz w jej kark. Czuł słodycz i świeżość jej skóry, pulsowanie arterii i dziękował Bogu, że ona żyje.
– Kocham cię, Lauro.
– I ja cię kocham, tatusiu. Kocham cię za Sir Thomasa Żabę i za miliony innych rzeczy. Ale teraz musimy zadzwonić po policję.
– Tak, oczywiście – powiedział, z ociąganiem stawiając ją na ziemi. Miał oczy pełne łez. Był tak roztrzęsiony, że nie mógł sobie przypomnieć, gdzie stoi telefon.
Laura zdjęła już słuchawkę z widełek. Podała mu ją.
– Może ja zadzwonię, tato. Numer jest tu, na aparacie. Chcesz, żebym zadzwoniła?
– Nie. Ja to zrobię, dziecinko – zamrugał, żeby powstrzymać łzy.
Wziął od niej telefon i usiadł na starym drewnianym krześle stojącym za kasą…
Położyła mu rękę na ramieniu, jakby wiedziała, że potrzebuje jej dotknięcia.
Janet była odporna emocjonalnie, ale siła i samoopanowanie Laury były niezwykłe jak na jej wiek. Bob Shane nie miał pojęcia, skąd się brały. Może to właśnie brak matki spowodował, że nauczyła się opierać na samej sobie.
– Tato? – powiedziała Laura, stukając palcem w telefon. – Policja, pamiętasz?
– Och! Tak, tak.
Usiłując nie myśleć o smrodzie śmierci przenikającym sklep, wykręcił numer alarmowy policji.
Kokoschka siedział w samochodzie po drugiej stronie ulicy, przy której mieścił się mały sklepik Boba Shane. W zamyśleniu wodził palcami po bliźnie na policzku.
Deszcz ustał. Policja odjechała. Neony i lampy zapłonęły z nadejściem nocy, ale asfaltowe ulice mimo tej iluminacji pozostawały matowe, jakby nawierzchnia wchłaniała światło, zamiast je odbijać.
Kokoschka zjawił się w okolicy równocześnie ze Stefanem, jasnowłosym niebieskookim zdrajcą. Słyszał strzały; widział, jak Stefan ucieka w samochodzie zabitego; dołączył do tłumu gapiów, kiedy zjawiła się policja i dowiedział się większości szczegółów na temat tego, co wydarzyło się w sklepie.
Przejrzał oczywiście kretyńską historyjkę Boba Shane, jakoby Stefan był drugim z pary złodziei. Stefan nie był żadnym bandytą. Odegrał rolę obrońcy i niewątpliwie kłamał, aby ukryć swą tożsamość…
Laura znowu została uratowana.
Ale dlaczego?
Kokoschka usiłował dociec, jaką rolę w planach zdrajcy może odgrywać ta dziewczynka, ale bez skutku. Wiedział, że przepytywanie jej nie ma sensu, bo jest za mała, aby mogła mu powiedzieć coś użytecznego. Rozumiała tyle z tej tajemniczej sprawy co on sam.
Odczuł, że jej ojciec też nic nie rozumie. To ta mała interesowała Stefana, nie ojciec, więc Bob Shane nie może wiedzieć, skąd Stefan pochodzi ani jakie ma zamiary.
W końcu Kokoschka odjechał parę ulic dalej. Zjadł obiad w restauracji, a potem, dobrze po północy, wrócił w pobliże sklepu. Zaparkował na bocznej ulicy, w cieniu rzucanym przez rozłożyste liście palmy daktylowej. W sklepie było ciemno, ale na piętrze, w mieszkaniu, paliło się światło.
Z głębokiej kieszeni płaszcza wyciągnął rewolwer. Był to colt agent, kaliber 38. Krótka, o zwartym kształcie, potężna broń. Kokoschka uwielbiał takie dobrze zaprojektowane i dobrze wykonane przedmioty. Szczególnie lubił czuć je w ręku. Oto była sama śmierć zaklęta w stal.
Mógł przeciąć druty telefoniczne, idące do mieszkania Shanów, włamać się po cichu, zastrzelić dziewczynkę i jej ojca i wymknąć się, zanim policja zareaguje na hałas. Do takich zadań miał i ochotę, i talent.
Ale jeżeli ich zabije, nie wiedząc, dlaczego to robi, nie znając roli, jaką mają odegrać w planach Stefana, to później mogłoby się okazać, że ich wyeliminowanie było błędem. Musiał znać cel Stefana, zanim przystąpi do działania.
Niechętnie wsunął rewolwer do kieszeni.
3.
W bezwietrzną noc deszcz spadał pionowo na miasto, jakby każda kropla miała niezwykły ciężar. Bębnił hałaśliwie po dachu i przedniej szybie małego czarnego samochodu.
Był wtorek, koniec marca, godzina pierwsza w nocy. Ulice spływały deszczem, zalewającym niektóre skrzyżowania. Było pusto, tylko czasami przejechał wojskowy samochód. Stefan wybrał okrężną drogę do instytutu – omijał dzięki temu posterunki, choć zawsze mógł trafić na jakiś dodatkowy, ustawiony poza planem. Dokumenty miał w porządku, a jego przepustka zapewniała mu swobodę poruszania się po godzinie policyjnej – niedawno zresztą ogłoszonej. Niemniej wolałby nie natknąć się na żandarmerię wojskową. Nie mógł pozwolić na przeszukanie wozu. W walizce na tylnym siedzeniu znajdowały się przewody z miedzianego drutu, detonatory i plastyk. Nie miał prawa posiadać żadnej z tych rzeczy.
Ponieważ szyba była zaparowana, w dodatku deszcz przesłaniał dziwnie opustoszałe miasto, wycieraczki były zużyte, a osłonięte reflektory samochodu oświetlały tylko wąski wycinek drogi – prawie minął ciasną, brukowaną uliczkę, wiodącą na tyły instytutu. Zahamował, ostro zakręcił. Czterodrzwiowy samochodzik, mijając zakręt z drżeniem i piskiem opon, lekko ślizgał się na mokrej kostce.
Zaparkował w ciemności przy tylnym wejściu. Wysiadł z samochodu i wyciągnął walizkę z tylnego siedzenia. Instytut mieścił się w ponurym, trzypiętrowym budynku. W oknach były grube kraty. W powietrzu unosiło się coś groźnego, ale było to na tyle nieuchwytne, że nikt by nie pomyślał, iż budynek ten ukrywa tajemnice, mogące całkowicie odmienić obraz świata. Stalowe czarne drzwi miały wpuszczane zawiasy. Nacisnął przycisk. Z zewnątrz usłyszał dźwięk dzwonka. Nerwowo czekał, aż ktoś zareaguje.
Miał na sobie gumowe buty i płaszcz przeciwdeszczowy z podniesionym kołnierzem, ale był bez kapelusza i parasola. Zimny deszcz kleił mu włosy do czaszki i spływał po szyi.
Trzęsąc się, spojrzał na wąskie okienko, osadzone w murze obok drzwi. Miało sześć cali szerokości i stopę wysokości. Szkło odbijało obraz zewnętrzny, zapewniając widoczność tylko z wewnątrz.
Cierpliwie słuchał, jak deszcz tłucze w samochód, rozlewa się w kałuże i bulgoce, spływając przez pobliską kratkę ściekową; słuchał, jak smaga liście platanu, kołyszącego się na rogu, sycząc przy tym, jakby spadał na rozpaloną blachę.
Nad drzwiami zabłysło światło. Żółta struga światła latarki skierowała się na dół, koncentrując się dokładnie na nim.
Stefan uśmiechnął się do lustrzanego okienka, kierując grymas do niewidocznego wartownika.
Światło zgasło, szczęknęły odsuwane rygle i drzwi otworzyły się do wewnątrz. Znał tego strażnika: Wiktor jak-mu-tam, tęgi mężczyzna po pięćdziesiątce, z mocno przylizanymi, siwymi włosami. Nosił okulary w metalowej oprawce. Był dużo sympatyczniejszy, niż sugerował jego wygląd, i tak naprawdę miał w sobie coś z zaaferowanej kwoki, gdy z zatroskaniem pytał o zdrowie przyjaciół i krewnych.
– Co pan tu robi o tej porze i przy tej ulewie?
– Nie mogę spać.
– Ohydna pogoda. Proszę, niech pan wejdzie, proszę! Jeszcze się pan zaziębi.
– Męczyło mnie, że nie skończyłem pracy, więc pomyślałem, że równie dobrze mogę przyjechać i dokończyć ją.