— Nie jest zbyt ciężka — stwierdził Biron i odwrócił się. W otworze wejściowym stała Artemizja i przyglądała się im w milczeniu.
Jej gładka, biała suknia, upięta na ramionach, falowała w porywach wiatru. Półprzeźroczyste szerokie rękawy łopotały, osłonięte nimi ręce miały barwę jasnego srebra.
Biron poczuł, że mięknie. Przez chwilę pragnął wrócić, pobiec z powrotem do statku, chwycić ją w ramiona tak mocno, by jego palce zostawiły ślady na jej plecach, poczuć dotyk jej warg…
Pozdrowił ją skinieniem głowy. Ale jej uśmiech, lekki ruch ręki — wszystko to przeznaczone było dla autarchy.
Po pięciu minutach Biron odwrócił się i spojrzał w stronę statku. W otwartej śluzie nadal widać było białą postać. Po chwili jednak wzniesienie gruntu zasłoniło statek przed ich oczami. Wokół piętrzyły się jedynie nagie, poszarpane skały.
Biron pomyślał o tym, co go czeka i czy jeszcze kiedykolwiek zobaczy Artemizję. I czy zmartwiłaby się, gdyby nigdy nie wrócił.
18. Po klęsce…
Artemizja obserwowała, jak ich sylwetki zmieniają się w maleńkie figurki, mozolnie wspinające się po nagim granicie, wreszcie niknące z zasięgu wzroku. Tuż przedtem nim zniknęli, jeden z nich obejrzał się. Nie była pewna który, ale jej serce przez moment zaczęło bić szybciej.
Nie powiedział ani słowa na pożegnanie. Ani słowa. Odwróciła się od słońca i skał w stronę ciasnego metalowego wnętrza statku. Czuła się samotna, przerażająco samotna, nigdy jeszcze przez całe życie nie była tak bardzo sama.
Z pewnością dlatego odczuwała dreszcze, ale przyznanie się, że nie były one wywołane przez chłód, stanowiłoby akt niewybaczalnej słabości.
— Stryju Gillbrecie! — zawołała zirytowana. — Dlaczego nie zamknąłeś włazu? Można zamarznąć na śmierć.
Termometr wskazywał siedem stopni Celsjusza, mimo że grzejniki statku pracowały pełną mocą.
— Moja droga Arto — powiedział łagodnie Gillbret — jeśli nadal będziesz trwała przy swoim śmiesznym zwyczaju noszenia delikatnych mgiełek tu i ówdzie, musisz być przygotowana na chłód.
Ale nacisnął kilka przełączników i z delikatnym szczęknięciem zatrzasnęła się pokrywa śluzy, a osłony zsunęły się tworząc gładką, lśniącą powierzchnię. W tym samym czasie grube szkło uległo polaryzacji i stało się nieprzejrzyste. Zapłonęły światła statku, rozpraszając ponure cienie.
Artemizja usiadła w miękkim fotelu pilota i zaczęła bezmyślnie przebierać palcami. Jego dłonie często tu spoczywały. Na tę myśl ogarnęła ją fala ciepła. Próbowała sobie wmówić, że to jedynie na skutek zamknięcia otworów.
Minęło kilka długich minut, nie była w stanie już dłużej czekać. Mogła przecież iść razem z nim! Natychmiast skorygowała buntowniczą myśl i zmieniła „z nim” na „z nimi”.
— Dlaczego właściwie muszą ustawić przekaźnik radiowy na zewnątrz? — spytała Artemizja.
Gillbret wpatrywał się w ekran, regulując go delikatnymi ruchami palców, wiec w odpowiedzi mruknął coś tylko niewyraźnie.
— Usiłowaliśmy skontaktować się z nimi z przestrzeni — kontynuowała — i niczego nie złapaliśmy. Co daje przekaźnik umieszczony na powierzchni planety?
Gillbret był zakłopotany.
— Trzeba próbować, moja droga. Musimy znaleźć świat rebelii. — I dodał, kierując to słowo tylko do siebie. — Musimy!
Po dłuższej chwili znów się odezwał.
— Nie mogę ich znaleźć.
— Kogo?
— Birona i autarchy. Góry ekranują sygnały niezależnie od tego, jak ustawiam zewnętrzne anteny. Widzisz?
Nie widziała niczego oprócz migających, oświetlonych słonecznym światłem skał. Gillbret dał spokój aparaturze i stwierdził:
— W każdym razie widzimy przynajmniej statek autarchy.
Artemizja obdarzyła linganejski pojazd jednym krótkim spojrzeniem. Stał w głębi doliny, w odległości niecałych dwóch kilometrów. Błyszczał oślepiająco w słońcu. W tej chwili prawdziwym wrogiem wydał się jej autarcha. Autarcha, a nie Tyrannejczycy. Gwałtownie zapragnęła, żeby nigdy nie polecieli na Lingane, tylko pozostali w przestrzeni, we troje. To były piękne dni, mimo niewygód i gorąca. A teraz pragnęła go tylko zranić, Coś ją do tego pchało, mimo że wolałaby…
— A ten czego chce? — spytał Gillbret.
Artemizja spojrzała na stryja i widząc go jak przez mgłę musiała szybko zamrugnąć oczami.
— Kto?
— Rizzett. Przynajmniej wydaje mi się, że to Rizzett. Ale z pewnością nie idzie w naszą stronę.
Artemizja podeszła do ekranu.
— Musisz powiększyć obraz — powiedziała tonem rozkazu.
— Na tak krótki dystans? — zaprotestował Gillbret. — Nic nie zobaczysz. Nie da się utrzymać ostrości.
— Zrób to, stryju.
Mrucząc coś pod nosem, Gillbret podszedł do przyrządów i powiększył wybrany fragment skał. Przybliżyły się szybciej, niż mogło zareagować ludzkie oko. Przez chwilę na ekranie mignęła wielka sylwetka o zacierających się konturach i szybko znikła z pola widzenia. Ta chwila wystarczyła jednak, by go ostatecznie zidentyfikować. Gillbret gwałtownie cofnął obraz, ponownie złapał maleńką postać. Nagle Artemizja zawołała:
— On jest uzbrojony. Widzisz?!
— Nie.
— Ma karabin laserowy dalekiego zasięgu. Mówię ci! Wstała i rzuciła się do wyjścia.
— Arta! Co ty robisz?
Rozpinała suwak jednego z kombinezonów.
— Wychodzę. Rizzett idzie za nimi. Nie rozumiesz? Autarcha wcale nie chce instalować aparatury radiowej. To pułapka na Birona — zdyszana, wcisnęła na siebie szorstki kombinezon.
— Przestań! To wytwór twojej wyobraźni!
Dziewczyna spojrzała na Gillbreta nie widzącym wzrokiem, jej twarz była blada i napięta. Powinna była zorientować się wcześniej, do czego zmierza Rizzett schlebiając Bironowi. Ciągle wychwalał jego ojca, opowiadał, jak wielkim człowiekiem był rządca Widemos, a Biron, sentymentalny głupiec, radośnie łykał gładkie słówka. Wszystkie jego działania były podporządkowane myślom o ojcu. Czy normalny człowiek może dopuścić, aby owładnęła nim tego rodzaju obsesja?
— Nie wiem, jak się obsługuje luk. Otwórz go — powiedziała.
— Arto, nie możesz opuścić statku. Nie wiesz nawet, gdzie ich szukać.
— Znajdę ich. Otwórz luk. Gillbret potrząsnął głową.
Ale kosmiczny kombinezon, który nałożyła, miał również kaburę.
— Stryju, jeszcze chwila i użyję tego. Przysięgam.
Gillbret ujrzał wycelowany w siebie bicz neuronowy. Zmusił się do uśmiechu.
— Daj spokój!
— Otwórz luk! — warknęła.
Posłuchał i Artemizja wyszła. Targana wichurą, potykając się o kamienie, skierowała się w kierunku pasma gór. Krew tętniła jej w uszach. Była tak samo głupia jak on, flirtowała z autarchą tylko dlatego, by zranić Birona. Teraz to wszystko wydawało się pozbawione sensu. Jak mogła w ogóle zadawać się z autarchą? Był taki zimny, bezkrwisty i sztuczny! Zadrżała ze wstrętu.
Wspięła się na szczyt pasma. Przed nią nie było już nic. Powoli ruszyła naprzód, trzymając bicz neuronowy przed sobą.
W czasie marszu Biron i autarchą nie zamienili ze sobą ani jednego słowa. Doszli wreszcie do miejsca, gdzie grunt był mniej więcej płaski. Przez tysiąclecia skały popękały pod wpływem słońca i wiatrów, tworząc uskoki, z których jeden pojawił się przed nimi. Brzeg, zniszczony i zwietrzały, opadał w dół pionową ścianą o wysokości wieluset metrów.