Выбрать главу

Jazzman może grać na trąbce „Noc w Tunisie” przez dwanaście kolejnych wieczorów i za każdym razem będzie to inne doświadczenie, ponieważ interpretuje on i przeinterpretowuje melodie zależnie od nastroju, jaki ma w danym momencie. Całkowita jedność artysty i jego sztuki — spontaniczne tworzenie. Melodyczny punkt wyjściowy odróżnia rezultat od zwykłej anarchii.

W ten właśnie sposób Shara sprowadzała przygotowywaną przed występem choreografię do szkieletu, na którym można było budować to, czego wymagała dana chwila, a potem snuła na nim swoją improwizacje. Przez te trzy pełne pracy lata nauczyła się burzyć barierę, stojącą miedzy nią a jej tańcem. Tancerze zawsze mieli skłonność do wyszydzania tańca improwizowanego, nawet gdy uprawiali go w studio. Powodem tego była swoboda, jaką dawał taki taniec. Nie zdawali sobie sprawy, iż improwizacja planowana, improwizacja na z góry zadany, przemyślany wcześniej temat jest w tańcu naturalnym krokiem naprzód. Shara zrobiła ten krok. Trzeba być bardzo, ale to bardzo dobrym, żeby zerwać z klasyczną choreografią. Ona była wystarczająco dobra.

Nie ma teraz sensu wyliczanie sukcesów, jakie przez te trzy lata odnosiło przedsiębiorstwo Drumstead. Pracowaliśmy w pocie czoła, nagraliśmy kilka świetnych taśm, ale nie mogliśmy ich przecież sprzedawać po cenie papieru. Rozwijał się za to przemysł wideokaset domowego użytku — a oni tyle wiedzieli o tańcu nowoczesnym, ile dawny przemysł fonograficzny, stawiając swoje pierwsze kroki, wiedział o bluesie. Duże towarzystwa nagraniowe wymagały rekomendacji, a mniejsze — taniego talentu. W końcu, doprowadzeni do rozpaczy, spróbowaliśmy z wytwórniami niezależnymi — i dowiedzieliśmy się tego, o czym już wiedzieliśmy. Nie prowadzili dystrybucji, nie mieli takiego prestiżu ani nie dysponowali takim zapleczem technicznym, by zwrócić na siebie uwagę krytyków. „Spider” John Koerner jest nadzwyczaj utalentowanym muzykiem i kompozytorem, który od 1972 roku sam produkuje i sprzedaje własne nagrania. Ilu z was kiedykolwiek o nim słyszało?

W maju 1992 roku otworzyłem swoją skrytkę pocztową i znalazłem w niej pismo z VisuEnt, Inc., które informowało, że z najgłębszym żalem i bez ekwiwalentu w gotówce kładzie kres naszej opcji. Poszedłem prosto do apartamentu Shary. To była bardzo długa droga.

Gdy tam wszedłem, pracowała nad utworem „Ciężar to tylko słowo”. Przekształcenie jej wielkiego living roomu w studio kosztowało nas wiele czasu, energii, kręcenia głową oraz sutą łapówkę wręczoną właścicielowi domu, ale i tak, zważywszy dekoracje jakich potrzebowaliśmy, wyniosło to mniej, niż wynajmowanie studia na godziny. Tego dnia pokój wyglądał jak wysokogórska kraina i wchodząc, powiesiłem kapelusz na gałęzi sztucznej olchy.

Posłała mi uśmiech i tańczyła dalej, coraz bardziej wydłużając skoki. Wyglądała jak najpiękniejsza górska kozica. Byłem w podłym nastroju i miałem chęć wyłączyć muzykę (McLeughlin i Miles Davis grający w duecie i trochę się wzajemnie zagłuszający), ale nigdy nie potrafiłbym przerwać Sharze, gdy tańczyła. Rozbudowywała taniec stopniowo, z wyraźnie określonym kontrapunktem, aż w końcu zdawała się podrywać w powietrze i zawisać tam na zaskakująco długą chwilę, by potem rzucać się znowu w dół. Czasami, uderzywszy o podłogę, toczyła się po niej, a czasami lądowała na rękach i energia upadku, zamiast zostać zaabsorbowana, zawsze była przetwarzana w jakiś nowy ruch. Wkładała w ten taniec całą swoją energie i zanim skończyła, ochłonąłem na tyle, aby niemal filozoficznie podejść do naszej ruiny zawodowej.

Kończyła, zapadając się w siebie, z pochyloną głową, znakomicie przekonywająca w swym dążeniu do przeciwstawienia się grawitacji. Nie mogłem się powstrzymać od nagrodzenia jej oklaskami. Czułem się staroświecko, ale nie potrafiłem się opanować.

— Dziękuje, Charlie.

— Niech mnie diabli, ciężar, to faktycznie tylko słowo. Myślałem, że zwariowałaś, gdy usłyszałem od ciebie ten tytuł.

— To jedno z najbardziej znaczących słów w tańcu — chyba najbardziej znaczące — i można je zmusić do wszystkiego.

— Prawie wszystkiego.

— Co?

— VisuEnt zwrócił nam nasz kontrakt.

— Och! — Nic nie pojawiło się w jej oczach, ale wiedziałem, co się kryje za nimi. — No trudno, kto jest następny na liście?

— To już koniec listy.

— Och. — Tym razem się pojawiło. — Och.

— Powinniśmy o tym pamiętać. Wielcy artyści nigdy nie stają się sławni za życia. Powinniśmy uderzyć w kalendarz; wtedy by nas zauważono.

Tak jak umiałem, starałem się grać przed nią silnego człowieka. Dostrzegała to i również starała się zagrać te role — wobec mnie.

— Może powinniśmy zająć się ubezpieczeniami artystów na okoliczność śmierci — powiedziała. — Wypłacamy klientowi premie za prawo dysponowania jego majątkiem po śmierci i gwarantujemy mu, że umrze.

— Możemy stracić, bo jeżeli stanie się sławny za życia, będzie mógł się wykupić.

— Straszne. Przestańmy, zanim zaśmieje się na śmierć.

— Tak.

Milczała przez dłuższy czas. Mój mózg pracował wydajnie, ale chyba nawalił w nim sprzęg informacyjny, bo z jego wysiłku nic nie wynikało. W końcu wstała i wyłączyła magnetofon, który od momentu kiedy skończyła się taśma pojękiwał cichutko. Trzasnął głośno.

— Norrey ma jakąś ziemie na Wyspie Księcia Edwarda — powiedziała nie patrząc mi w oczy. — Jest tam i dom.

Starałem się odwieść ją od tego pomysłu puentą starego dowcipu o dziecku, który w cyrku podkopywało klatkę słonia. Ojciec, widząc to, zaproponował szczeniakowi, że zabierze go z powrotem do domu i wymyśli mu jakieś sensowne zajęcie. — A dzieciak: „Co? I zostawić taki interes?”

— Chromole show business — powiedziała cicho. — Jeśli wyjadę teraz na Wyspę Księcia Edwarda, może zdążę, jeszcze przygotować i obsiać ziemie pod ogród. — Wyraz jej twarzy zmienił się. — A co z tobą?

— Ze mną? O mnie się nie martw. TDT prosiło mnie, żebym wrócił.

— To było sześć miesięcy temu.

— Znowu się do mnie zwrócili. W zeszłym tygodniu.

— A ty powiedziałeś „nie” Moronowi.

— Być może, być może.

— To wszystko było tylko stratą czasu. Tyle czasu. Tyle energii. Tyle pracy. Równie dobrze mogłabym uprawiać ziemie na wyspie — teraz zbierałabym już obfite plony. Co za strata, Charlie, co za idiotyczna strata.

— A ja tak nie myślę, Sharo. Łatwo powiedzieć „nic nie jest stracone”, ale… no cóż, to jest jak z tym tańcem, który przed chwilą wykonywałaś. Może nie da się pokonać grawitacji — ale na pewno piękną rzeczą jest próbować.

— Tak, wiem. Przypomnij sobie szarże Lekkiej Brygady. Przypomnij sobie Alamo. Oni też próbowali roześmiała się gorzko.

— Właśnie. Próbował również Jezus z Nazaretu. Czy robiłaś to dla korzyści materialnych, czy dlatego, że czułaś taką potrzebę? Mamy co najmniej kilka tysięcy metrów taśmy z zarejestrowanym świetnym tańcem. Wartość komercjalna — zero, wartość realna — niewymierna i według mnie to nie jest strata. Teraz już z tym koniec i oboje pójdziemy własnymi drogami, ale to nie była strata — uświadomiłem sobie, że krzyczę i urwałem.

Zamknęła usta. Po chwili spróbowała się uśmiechnąć.

— Masz rację, Charlie. To nie była strata. Jestem teraz lepszą tancerką niż kiedykolwiek.