Выбрать главу

Szła z przytulonymi do niej dziewczynkami, a łzy płynęły jej po policzkach. Dobrze chociaż, że Alfred nie oglądał się, pochłonięty wymijaniem stert śniegu, zawalających chodnik. Widziała jego pochylone plecy, kołyszący się czarny tobół, przytwierdzony do ramion parcianymi pasami ze starego plecaka, pamiętającego jeszcze Wielką Wojnę i walki nad Sommą. W głębi ciemnej ulicy, pod falującą łuną, która nie rzucała cieni – tak była mętna, pełzająca po wschodniej stronie nieba bladą, chorą różowością – pod czarnymi ścianami domów, w których nie paliło się światło (tylko w kilku piwnicznych okienkach żarzyły się lampy naftowe), szły ciemne postacie objuczone plecakami, ciągnące za sobą na żelaznych sankach paczki okręcone sznurkiem i drutem, a wszystko to ciągnęło w milczeniu pod falującym niebem w stronę Brösen i Neufahrwasser, tarn, gdzie przy falochronie miały czekać transportowce. Ale gdy wyszli na aleję z tramwajowymi torami, która biegła prosto ku morzu, otworzył się przed nimi widok na jaskrawą kolumnę ognia, bijącą w niebo, aż zatrzymali się w zdeptanym śniegu i Hanemann podszedł do pana Walmanna: „Elewatory?” Pan Walmann pokręcił głową, bo dobrze znał tę okolicę, gdzie niedaleko wieży ciśnień mieszkał jego brat, więc tylko poprawiając na ramionach pasy, mruknął: „To chyba magazyny w Neufahrwasser” – co znaczyło, że dzieje się coś dużo gorszego, niż gdyby paliły się elewatory, bo teraz nabrzeże przy ujściu kanału do morza jest oświetlone żywym płomieniem i obserwatorzy artyleryjscy ze wzgórz Müggau mają już jak na dłoni zachodnią część portu i tylko czekać, jak przeniosą ogień z bocznic koło Weichselmünde i wyspy Holm na wschodnie krańce Brösen, na las i potem na Westerplatte.

Ale tego ani pan Walmann, ani Hanemann nie powiedzieli głośno, bo nie było o czym mówić; trzeba było dostać się do portu jak najszybciej, nawet jeśliby rozpoczęło się najgorsze; nie było o czym mówić, tym bardziej że dziewczynki na widok dalekiego ognia, który stał nad dachami Neufahrwasser, otrząsnęły się z lęku, tak jakby widok jasnej smugi, podpierającej niebo brunatnym żarem, wydał im się znacznie mniej groźny niż widok czarnych ulic w okolicach wiaduktu, gdzie domy, w których nie jaśniało żadne okno, zamykały przestrzeń ze wszystkich stron.

Ruszyli więc po oblodzonej jezdni, patrząc bardziej pod nogi niż na to niedobre światło nad portem, a w głębi alei, dalej i bliżej, za nimi i przed nimi, sunęły w stronę Brösen czarne grupki takich samych jak oni wędrowców, ostrożnie stawiających nogi na śliskim śniegu, podpierających się laskami, parasolami, bambusowymi kijkami od nart, listwami pośpiesznie przysposobionymi do drogi, a nad nimi, w górze, wysoko, wysoko, ciemność powtarzała monotonnie świst przelatujących pocisków, które spadały na białe od śniegu pola lotniska, zamknięte od północy lasem w Glettkau. Nad równiną między Langfuhr i Oliwą stał wielki dym, podświetlony od dołu dalekimi pożarami, jakby płonęły już nie wschodnie krańce Zoppot, lecz samo Gotenhafen.

Za skrzyżowaniem, obok wodociągów, panu Walmannowi udało się zatrzymać jedną z ciężarówek, jadących ku morzu z warsztatów „Hinz amp; Weber” przy Hochstriess, i teraz Hanemann, stojąc za szoferką wielkiego merzbacha, patrzył przez szparę w furkoczącej plandece na coraz bliższe falowanie ognia nad portem. Pani Walmann, wtulona w kąt auta, głaskała po włosach Marię. Pan Walmann, ledwie widoczny w ciemności, przyciskał do siebie Ewę. Stary merzbach podskakiwał na zamarzniętych koleinach, co chwila musieli chwytać się żelaznych prętów pod furkoczącą brezentową osłoną. A potem nagle wjechali w ulicę rozświetloną jaskrawym migotem ognia, ruchliwe cienie bezlistnych drzew przepłynęły po oblodzonej jezdni, po prawej stronie płomienie biły w górę z rozłamanego wybuchem dachu.

Te blaski – ruchliwe i drażniące – sprawiły, że Hanemann nie potrafił rozpoznać miejsca, do którego dojechali. Jakaś długa neogotycka budowla przesunęła się za drzewami, mignęły szyby lśniące czerwonymi odblaskami ognia, za rogiem dostrzegli nieruchomą bryłę wypalonego czołgu z otwartą klapą na wieżyczce. Wóz ostro przyhamował,- wymijając rozrzucone na jezdni drewniane skrzynki, potem pod kołami brzęknęły mosiężne gilzy, wjechali w tłum, który wolno rozstępował się przed maską samochodu, ale gdy podjechali do szeroko otwartej bramy z żelaznych prętów, ugrzęźli wśród tobołów, walizek, blaszanych pudeł zasypujących jezdnię. Objuczeni ludzie wypełniali niemal cały plac przy wejściu do portu i chociaż w paru miejscach błyskały nasadzone na lufy karabinów bagnety żandarmerii, nawet żółty formularz z pieczątkami, którym szofer wymachiwał przed twarzą oficera w długim płaszczu, z blachą na piersiach, nie robił na nikim wrażenia, bo nikt nie mógł się ruszyć z miejsca, taki był tłok między ceglanym murem a ścianą magazynu, w którego półkolistym dachu z mlecznego szklą czerniały gwiaździste dziury po uderzeniach odłamków.

Hanemann spodziewał się zresztą czegoś dużo gorszego – paniki, wrzasku dzieci, krzyków kobiet – ale na razie tłum, widziany przez szparę w plandece, był nieruchomy i milczący. I gdzieś tam dalej musiało być pewnie nabrzeże, Hanemann nie mógł jednak wypatrzyć nigdzie zarysów „Bernhoffa”.

Szofer wychylił się z szoferki: „Muszę się cofnąć!” – więc zeskoczyli na śnieg, by pomóc pani Walmann, która podała im z góry dziewczynki, przestraszone bardziej widokiem tłumu niż kołysaniem ognia, tańczącego iskrowatymi rozbłyskami nad połamanym dachem po drugiej stronie ulicy. Zapach palącej się nafty, zmieszany z wonią sadzy, drażniący i mdły, sprawił, że natychmiast palcami w wełnianych rękawiczkach zatkały sobie nos. „Trzymajcie się mnie! – krzyknęła pani Walmann. – Nie możemy się zgubić”, więc przywarły do niej, chwytając za płaszcz. „Alfred, dowiedz się, jak długo będziemy tu czekać”. Pan Walmann ruszył ku bramie, Hanemann jednak powstrzymał go: „Niech pan z nimi zostanie”. Przepchał się przez zziębnięty tłum do oficera z blachą na piersiach, lecz dowiedział się tylko, że „Bernhoff” dzisiaj na pewno nie wpłynie do portu (ewakuowani będą przewożeni na pokład transportowca holownikami). Mimo woli mruknął: „Ależ to potrwa godziny!” Oficer nawet na niego nie spojrzał: „Co pan chce, przecież gdyby «Bernhoff» wpłynął tu do kanału…”. Więc to mogło potrwać godziny? Pani Walmann przeraziła się. Dobrze chociaż, że dziewczynki były ciepło ubrane, ale stać tutaj godzinami na mrozie, w rozdeptanym śniegu oblepiającym buty?

Jedno co mogli zrobić, to znaleźć sobie miejsce na rampie przy magazynie, pod blaszanym daszkiem, tam, gdzie na betonowej posadzce nie było śniegu, więc usadowili się pomiędzy ludźmi owiniętymi w koce i futra, tak by dziewczynki mogły usiąść na walizce i plecy oprzeć o tobół. Ale szept kobiety w rudym futerku, która zaczęła modlić się obok nich, szeroko otwartymi oczami wpatrzona w ogień po drugiej stronie ulicy, spłoszył Ewę i Marię tak bardzo, że przytuliły się do siebie jak dwa drżące z zimna wróble. Dopiero teraz, w mroźnym powietrzu, które szczypało policzki i dymiło z ust białym obłoczkiem, zaczęły się bać. Pani Walmann objęła je ramieniem, lecz cóż mogła poradzić na to wszystko. Pan Walmann pogładził ją po plecach, a potem – chociaż nikt nie był jeszcze głodny – wyjął z kieszeni dwie kromki zawinięte w żółty pergamin i dziewczynki zaczęły żuć gorzkawą razową masę, powoli dochodząc do siebie. Pani Walmann pogładziła dłoń męża za to, że mu to przyszło do głowy.

Hanemann zaś przecisnął się wśród ludzi siedzących pod ścianą, i wymijając tekturowe walizki, plecaki, paczki z pościelą, toboły, skrzynki z dorobioną żelazną rączką, doszedł do końca rampy. Widać stąd było czarną smugę drugiego brzegu kanału, lecz gdy usiłował wypatrzyć, czy coś się nie rusza w ciemności za falochronem, powietrze zadrżało i huk pękającego szrapnela zmieszał się z jazgotem pryskających szyb. Tłum na placu zakołysał się, bardziej chyba przerażony wrzaskiem zranionej kobiety, niż łoskotem wybuchów, które długą serią rozsypały się nad kanałem. Deszcz odłamków zaszeleścił po wodzie i zabrzęczał po szklanym dachu magazynu. Dziewczynki krzyczały przeraźliwie, widząc na śniegu, parę kroków od rampy, czarny rozmazany ślad, który ciągnął się za nogą kobiety wleczonej przez matkę wołającą o pomoc. Pani Wal-mann zagarnęła je ramionami, ojciec osłonił tobołem, ale one, wtulone w płaszcz matki, wciąż krzyczały, ogłuszone hukiem, świstem wirującego żelaza, pękaniem blachy rwanej odłamkami. Szrapnele, jeden po drugim, rozbłyskiwały nad wieżą kapitanatu.