Выбрать главу

Patricia A. McKillip

Harfista na wietrze

1

Naznaczony Gwiazdkami, siedząc w towarzystwie Raederle na koronie najwyższej z siedmiu wież Anuin, patrzył, jak trącony czubkiem buta biały kamyczek spada ku stokowi skąpanego w letniej zieleni wzgórza, na którym wznosiło się dworzyszcze. Od podnóża, aż po morze, rozciągało się samo miasto. Nad głowami mieli jasny nieboskłon, którego bezchmurny błękit mącił od czasu do czasu krążący jastrząb. Morgon od paru godzin ani drgnął. Cień jego profilu przesuwał się wraz z porannym słońcem po zębie blanki, w strzelnicy której siedział. Zamyślony, postrzegał Raederle jedynie jako pewną cząstkę otaczającego go krajobrazu, lekkiego wietrzyka, stada kruków, które lśniącymi czarnymi smugami zakreślały zieleniące się w dali sady; jako coś spokojnego i odrealnionego, coś czego piękno przenikało raz po raz do jego podświadomości.

Tok jego rozumowania rozbijał się wciąż o zręby ignorancji. Gwiazdki, dzieci z twarzyczkami z kamienia, gorejące skorupy misy, którą rozbił w chacie Astrina, wymarłe miasta, ciemnowłosy zmiennokształtny, harfista — im więcej o tym myślał, tym więcej rodziło się nierozwiązanych zagadek. Oglądał się na swoje życie, na dzieje królestwa, wygrzebywał z przeszłości oderwane fakty i usiłował poskładać je w całość niczym odłamki rozbitego naczynia. Nic nie pasowało; nic nie trzymało się kupy; co i rusz otrząsał się z tych rozważań i wciągał w płuca aksamitne letnie powietrze.

W końcu drgnął, poruszył się sztywno, jak kamień, który postanawia zbudzić się do życia, i zakrył dłońmi oczy. Pod powiekami zatrzepotały kształty starożytnych bezimiennych zwierząt. Odpędził od siebie wszelkie myśli i wizje, te odfrunęły z powrotem na mielizny niemożliwości.

Zobaczył bezkresne błękitne niebo i labirynt uliczek w dole. Dosyć miał bicia się z myślami; oparł się o swój cień. Wniknęła weń cisza starożytnego kamienia; myśli odpłynęły, ścichły.

Jego wzrok padł na trzewiczek z miękkiej skóry, kątem oka ujrzał zieloną jak liść tkaninę. Odwrócił głowę. Na stopniu obok siedziała ze skrzyżowanymi nogami Raederle.

Nachylił się do niej i przyciągnął do siebie. Zanurzył twarz w długich, pachnących wiatrem włosach dziewczyny i poprzez zamknięte powieki ujrzał ich płonące pasma. Milczał, tuląc ją do siebie, tak jakby obawiał się niespodziewanego podmuchu wichru, który zmiecie ich oboje z tych wyżyn.

Raederle trwała przez chwilę w bezruchu, potem uniosła głowę, by go pocałować. Z ociąganiem wypuścił ją z objęć.

— Nie wiedziałem, że tu jesteś — mruknął, kiedy rozłączyły się ich usta.

— Tak podejrzewałam, kiedy przez godzinę nie raczyłeś zwrócić na mnie uwagi. O czym myślałeś?

— O wszystkim. — Wydłubał kawałek zaprawy murarskiej spomiędzy kamieni i cisnął go w dół, na drzewa. Stadko kruków zerwało się do lotu z pełnym oburzenia krakaniem. — Próbuję sobie przypomnieć swoją przeszłość i wciąż dochodzę do jednego wniosku. Nie mam pojęcia, co, na Hel, robię.

Raederle podciągnęła kolana pod brodę, oparła się o kamienny murek i spojrzała na Morgona. Oczy miała pełne światła, przypominały wypolerowany przez morze bursztyn, i Morgonowi natłok słów ścisnął krtań.

— Szukasz rozwiązań zagadek — powiedziała. — Powiedziałeś mi, że tylko to ci pozostało, choć czujesz się ślepy, głuchy, niemy i zagubiony.

— Wiem. — Wydłubał spomiędzy kamieni jeszcze jeden kawałek zaprawy i rzucił go z takim rozmachem, że omal nie stracił równowagi. — Wiem. Ale jestem tu z tobą, w Anuin, od siedmiu dni, i nie znajduję powodu ani zagadki, która kazałaby mi opuścić ten dom. Nie licząc świadomości, że jeśli pozostaniemy tu dłużej, umrzemy oboje.

— Właśnie — powiedziała z powagą.

— Nie wiem, dlaczego te trzy gwiazdki, które noszę na czole, są dla mnie śmiertelnym zagrożeniem. Nie wiem, gdzie jest Najwyższy. Nie wiem, kim są zmiennokształtni, ani jak mogę pomóc obróconym w kamień dzieciom z korzeni góry. Znam zaś tylko jedno miejsce, od którego można rozpocząć poszukiwanie odpowiedzi. A nie jest to miejsce zachęcające.

— O jakim miejscu mówisz?

— O umyśle Ghisteslwchlohma.

Spojrzała na niego szeroko otwartymi oczami, a potem spuściła wzrok na nagrzany słońcem kamień.

— Cóż. — Głos drżał jej ledwie uchwytnie. — Zdawałam sobie sprawę, że nie możemy tu zostać na zawsze. Ale, Morgonie…

— Ty możesz tu zostać.

Uniosła głowę. Słońce znowu odbiło się w jej oczach i nie potrafił określić ich wyrazu. Ale głos miała napięty.

— Nie puszczę cię samego. Dla ciebie wyrzeknę się nawet bogactw Hel i wszystkich świń. Będziesz się musiał nauczyć żyć ze mną u boku.

— Dla mnie sama walka o utrzymanie się przy życiu jest wystarczająco trudna — wymruczał bez zastanowienia i zaraz się zarumienił. Usta Raederle drgnęły. Wziął ją za rękę. — Za jeden włosek ze szczeciny srebrnego knura zabrałbym cię na Hed i spędził tam z tobą resztę życia, hodując pociągowe konie.

— Znajdę ci ten włosek ze szczeciny knura.

— Jak zawiera się w tym kraju małżeństwa? Co mam zrobić, żeby cię poślubić?

— To niemożliwe — odparła spokojnie. Puścił jej dłoń.

— Jak to?

— Tylko król jest władny udzielać ślubu swoim dziedzicom. A mojego ojca tu nie ma. Będziemy musieli więc zaczekać, aż raczy wrócić do domu.

— Ależ, Raederle…

Rzuciła kawałkiem zaprawy w przelatującego kruka. Ptak, trafiony w ogon, zakrakał przestraszony i skręcił gwałtownie.

— Co? — burknęła ponuro.

— Nie mogę… nie mogę tak po prostu wkroczyć na ziemie twego ojca, zakłócić spokój umarłym, co zresztą uczyniłem, o mało nie popełnić morderstwa w jego sali tronowej, a potem zabrać cię ze sobą na włóczęgę po królestwie, nie pojmując cię wcześniej za żonę. Co, na Hel, pomyśli sobie o mnie twój ojciec?

— Powie ci to, kiedy się w końcu poznacie. Ja uważam, że mój ojciec dostatecznie już pogmatwał mi życie. Być może przewidział, że się spotkamy, a nawet, że się pokochamy, ale moim zdaniem nie wszystko musi być tak, jak on tego chce. Nie wyjdę za ciebie za mąż, bo podejrzewam, że i to w jakimś swoim śnie przewidział.

— Myślisz, że dlatego właśnie złożył tę dziwną przysięgę dotyczącą Wieży Pevena? — spytał Morgon. — Z góry wiedział?

— Zmieniasz temat.

Przez chwilę patrzył na nią w milczeniu, rozważając tę możliwość. Pod jego spojrzeniem Raederle spłonęła rumieńcem.

— Cóż — odezwał się w końcu cicho, rzucając ich przyszłość na wiatr swawolący nad szczytem wieży — jeśli nie chcesz mnie poślubić, to nic na to nie poradzę. A skoro uparłaś się mi towarzyszyć — tak to przynajmniej zrozumiałem — to nie będę cię od tego odwodził. Zbyt cię pragnę. Ogarnia mnie jednak przerażenie. Wydaje mi się, że większą szansę na utrzymanie się przy życiu mielibyśmy, skacząc z tej wieży. A przynajmniej wiedzielibyśmy wtedy, co czynimy.

Raederle przyłożyła dłoń do kamieni, które ich dzieliły, a potem uniosła ją i dotknęła twarzy Morgona.

— Masz imię i misję do spełnienia — powiedziała. — Wierzę, że wcześniej czy później zaświta ci jakaś nadzieja.

— Jak dotąd nie zaświtała. Ty jesteś wyjątkiem. Czy poślubisz mnie na Hed?

— Nie.

Milczał przez chwilę, patrząc jej w oczy.

— Dlaczego?

Spłoszona, odwróciła wzrok; wyczuł u niej nagły przypływ dziwnego podniecenia.

— Z wielu powodów. — Raederle…

— Nie. I nie pytaj o to więcej. I przestań tak na mnie patrzeć.