Bilbo w marszu wciąż rozglądał się pilnie, czy nie znajdzie się coś do zjedzenia, ale czarne jagody dopiero kwitły, orzechów tym bardziej jeszcze nie było ani bodaj owoców na głogu. Skubnął tylko źdźbło szczawiu i popił wody z górskiego potoczka, który przeciął im ścieżkę; niezbyt się tym pożywił.
Szli i szli wciąż naprzód. Górska ścieżka skończyła się wkrótce. Znikły zarośla, wysokie trawy wśród głazów, kopce ziemi nad króliczymi norami, tymianek, szałwia, macierzanka i żółte skalne różyczki; wędrowcy znaleźli się na szczycie rozległego rumowiska, pozostałego widocznie po kamiennej lawinie. Kiedy zaczęli schodzić w dół, spod stóp osuwały im się zrazu drobne kamyki i gruz, później potoczyły się z łoskotem większe odłamki skalne, które spadając pchnęły inne, tak że sunęły w dół w chmurze pyłu i z okropnym hukiem. Po chwili, jakby cały stok nad nimi i pod nimi ruszył z miejsca, nasi wędrowcy, zbici w gromadę, zjeżdżali w dół w straszliwym zamęcie sypiących się, grzechoczących, huczących odłamków skalnych i kamieni.
Uratowały ich drzewa rosnące u stóp rumowiska. Osunęli się na skraj sosnowego lasu wspinającego się po stoku; była to niejako przednia straż ciemnych, gęstszych borów zalegających niżej położoną dolinę. Niektórzy objąwszy pnie powyłazili na najniższe gałęzie, inni — a między nimi mały hobbit — znaleźli za drzewami schronienie przed kamiennymi pociskami. Wreszcie niebezpieczeństwo minęło, lawina uspokoiła się, ostatnie już trzaski rozlegały się z rzadka, gdy największe z potrąconych głazów, podskakując i tocząc się, spadały między paprociami i korzeniami sosen aż na dno doliny.
— Świetnie, to nam znów skróciło drogę — rzekł Gandalf — a nawet gobliny tropiąc nasze ślady nie zdołają tędy zejść cichcem.
— Możliwe — mruknął Bombur — za to bez trudu mogą nam zepchnąć kamienie na głowy.
Krasnoludy (Bilbo też), wcale nie zachwycone, rozcierały siniaki na potłuczonych łydkach i stopach.
— Głupstwa mówisz! Zaraz się usuniemy z drogi lawinie. Ale żywo! Spójrzcie na światło!
Słońce od dawna już skryło się za górami. Cienie wokół wędrowców rosły, chociaż z oddali, poprzez drzewa i nad czarnymi czubami rosnących niżej sosen, można było jeszcze dostrzec blask wieczoru nad równiną. Zbiegli, jak mogli najszybciej, łagodnym zboczem przez sosnowy bór na ścieżkę opadającą zakosami, lecz wciąż prowadzącą ich ku południowi. Niekiedy musieli przedzierać się przez morza paproci, których liście sterczały wyżej niż głowa hobbita, czasem maszerowali cicho, cichutko po podściółce z sosnowych igieł, ale mrok leśny gęstniał coraz bardziej i cisza leśna ogarniała ich coraz głębsza. Nie było tego wieczora wiatru, więc żaden podmuch nie wzbudzał w konarach drzew nawet szumu podobnego do westchnienia morza.
— Czy musimy iść jeszcze dalej? — spytał Bilbo, gdy zrobiło się wreszcie tak ciemno, że ledwie dostrzegał brodę Thorina kiwającą się tuż obok na ścieżce, i tak cicho, że oddechy krasnoludów wydawały mu się hałaśliwe.
— Palce u nóg mam już pokaleczone i powykręcane, łydki mnie bolą, a brzuch mi obwisł jak pusty worek.
— Jeszcze trochę — odparł Gandalf.
Po chiwili, która dłużyła się wędrowcom w nieskończoność, wyszli niespodzianie na otwartą, bezdrzewną polanę. Księżyc wzeszedł i oświetlał pustą przestrzeń. Nie wiadomo czemu, to miejsce nie wydało im się przyjazne, chociaż nic złego nie mogli wypatrzyć.
Nagle z daleka, od podnóża gór, dobiegło ich uszu przeciągłe, rozedrgane wycie. Gdzieś z prawej strony, o wiele bliżej, odpowiedziało mu drugie, potem z lewej, jakby dość blisko — trzecie. To wilki wyły do księżyca, to wilki się zwoływały!
Wprawdzie w pobliżu norki pana Bagginsa nie było wilków, lecz hobbit znał dobrze ich głos. Nieraz opisywano mu go w opowieściach. Jeden z jego starszych kuzynów (ze strony Tuków), który wiele w życiu podróżował, zwykł był naśladować wilcze wycie, żeby Bilba nastraszyć. Toteż gdy je hobbit usłyszał w lesie, w księżycową noc, przebrała się miara jego męstwa. Przecież nawet zaczarowany pierścień nie mógł go obronić od wilków, i to od wilków z tej najgorszej wilczej bandy, żyjącej w cieniu gór zamieszkanych przez gobliny, na Skraju Pustkowia, na granicy Nieznanego. Wilki takie mają węch lepszy nawet od goblinów i nie potrzebują cię widzieć, żeby schwycić.
— Co teraz robić, co robić?! — krzyknął Bilbo. — Uciec goblinom, żeby wpaść w pazury wilkom! — rzekł i weszło to później w przysłowie, chociaż my raczej mówimy w takich przykrych wypadkach: z deszczu pod rynnę — albo: z patelni w ogień.
— Prędko! Na drzewa! — krzyknął Gandalf; wszyscy dopadli na skraju polany drzew, wyszukując takie, których gałęzie zwisały nisko lub których smukłe pnie ułatwiały wspinaczkę. Domyślacie się, że nie marudzili z wyborem; w mig po–włazili na sosny, pnąc się jak najwyżej, zatrzymując dopiero wtedy, gdy cieńsze u czuba gałązki nie wydawały się dość mocne. Uśmiałbyś się (oczywiście, gdybyś patrzał z bezpiecznej odległości) na widok brodatych krasnoludów zagnieżdżonych wysoko na drzewach, niby starsi panowie, co zwariowali i udają małych chłopców. Fili i Kili siedzieli na szczycie smukłego modrzewia, jak na choince olbrzymów. Dori, Nori Ori, Oin i Gloin usadowili się wygodnie na ogromnym świerku o regularnych gałęziach, sterczących w równych odstępach niby szprychy koła. Bifur, Bofur, Bombur i Thorin schronili się na drugim świerku, Dwalin i Balin wdrapali się na strzelistą jodłę i usiłowali znaleźć wygodne miejsce wśród zieleni najwyższych pędów, Gandalf, o wiele od reszty kompanii roślejszy, wybrał drzewo, na które żaden z krasnoludów nie zdołałby wleźć, gruby pień sosny stojącej na samym skraju polany. Na pół schowany w gałęziach, wychylając się błyskał jednak oczyma w księżycowej poświacie.
A Bilbo? Nie umiał wdrapać się na żadne z drzew i biegał w panice od pnia do pnia, jak królik, który zgubił drogę do swej norki, gdy sfora już następuje mu na pięty.
— Znowu zostawiłeś włamywacza samego — rzekł Nori do Doriego, spoglądając z wysoka na ziemię.
— Nie mogę przecież stale dźwigać go na plecach — odpowiedział Dori — i w dół tunelem, i w górę na drzewo. Za kogo ty mnie masz? Za tragarza?
— Jeśli mu nie pomożemy, wilki go zjedzą — rzekł Thorin, bo już z wszystkich stron z każdą sekundą bliżej dochodziło wycie. — Dori! — zawołał, Dori bowiem siedział najniżej i na najwygodniejszym drzewie — pospiesz się i podaj rękę panu Bagginsowi!
Dori wprawdzie lubił zrzędzić, ale w gruncie rzeczy był zacnym krasnoludem. Chociaż jednak spuścił się na najniższą gałąź i wyciągnął rękę, jak zdołał najdalej, Bilbo nie mógł jej dosięgnąć. Dori musiał więc zeskoczyć na ziemię i pozwolić, by hobbit wlazł mu na plecy.
W tym momencie właśnie wilki ujadając wpadły na polanę. Nagle krasnoludy ujrzały setkę oczu wpatrzonych w siebie. Lecz Dori nawet wówczas nie opuścił hobbita. Czekał, aż Bilbo z jego ramion wygramoli się na gałąź, i dopiero wtedy sam także na nią się podciagnął. W ostatniej chwili! Już wilk zębami chwycił go za płaszcz i mało brakowało, a byłby nieboraka ściągnął z powrotem na ziemię. W minutę później całe stado naszczekiwało pod drzewem i wspinało się przednimi łapami na pień, z płomieniem w ślepiach i z wywieszonymi jęzorami.
Lecz nawet najdziksi wargowie (bo tak nazywa się wilcze plemię na Skraju Pustkowia) nie umieja łązić po drzewach. Na razie więc podróżnicy mogli czuć się bezpiecznie. Szczęściem wieczór był ciepły i bez wiatru. Niezbyt jest wygodnie siedzieć przez dłuższy czas na drzewie nawet w zwykłych okolicznościach, ale na zimnie i wichrze, gdy zgraja wilków czyha na dole, doprawdy trudno wytrzymać.