Polana otoczona pierścieniem drzew była najwidoczniej miejscem wilczych zgromadzeń. Ściągało też tych bestii coraz więcej. Zostawiły straż u stóp sosny, na której przycupnął Dori i Bilbo; potem rozbiegły się wietrząc, aż zwęszyły wszystkie drzewa, na które ktoś się schronił. Przy każdym z nich postawiły warty, reszta zaś wilków — a były ich setki — obsiadła polanę wielkim kręgiem; ogromny siwy zwierz wystąpił na środek, by przemówić do zgrai w okropnym języku wargów. Gandalf rozumiał ich mowę, Bilbo jej nie znał, lecz straszliwy dźwięk wystarczał, by domyślić się, że chodzi o rzeczy okrutne i złe; tak też było rzeczywiście. Od czasu do czasu wilki siedzące w koło odpowiadały siwemu przywódcy chórem, a głosy te brzmiały tak złowrogo, że hobbit za każdym razem omal nie spadał z gałęzi.
Powiem wam, co usłyszał Gandalf, choć Bilbo przemowy nie zrozumiał. War–gowie i gobliny często się wzajemnie wspierają w swoich zbrodniczych przedsięwzięciach. Gobliny rzadko oddalają się od swoich górskich kryjówek, chyba że je ktoś wypędzi i zmusi do szukania nowych siedzib lub gdy maszerują na wojnę (co, na szczęście, od dawna już się nie zdarzyło). W owych wszakże czasach urządzały niekiedy wypady, zwłaszcza po żywność i po jeńców, którzy by dla nich pracowali. Wtedy zwykle gobliny sprzymierzały się z wilkami, obiecując w zamian za pomoc udział w łupach. Niekiedy dosiadały wilków jak ludzie koni. Otóż z przemowy siwego warga wynikało, że na tę noc zamierzona była wielka wyprawa goblinów. Wilki zebrały się na umówionym miejscu, lecz gobliny jakoś się spóźniały. Powodem z pewnością była śmierć Wielkiego Goblina oraz zamęt wzniecony przez ucieczkę krasnoludów, Bilba i czarodzieja, których prawdopoodobnie jeszcze wciąż szukano.
Mimo niebezpieczeństw tych odległych ziem znaleźli się ostatnimi czasy odważni ludzie, którzy zaczęli powracać tu z południa, wycinać drzewa i budować sobie osiedla, wybierając mniej ponure lasy w dolinach i wzdłuż biegu rzek. Było tych śmiałków wielu i dobrze uzbrojonych, toteż nawet wilki nie ważyły się ich napastować w biały dzień, gdy trzymali się razem. Teraz jednak bestie postanowiły wspónie z goblinami napaść nocą wioski położone najbliżej gór. Gdyby ten plan wykonały, nie zostałaby w tych osiedlach do jutra ani żywa dusza, wszystkich by wybito, z wyjątkiem nielicznych jeńców, których by dostały od wargów w zapłacie gobliny, by ich uprowadzić do swoich lochów.
Straszno było słuchać przemowy siwego wodza wilków, nie tylko ze współczucia dla poczciwych leśnych osadników, ich żon i dzieci, lecz także dlatego, że oznaczało to groźne niebezpieczeństwo dla Gandalfa i jego przyjaciół. Wargowie ze zdumieniem i wściekłością odkryli ich obecność na swojej polanie. Wzięli ich za wysłanych na zwiady sprzymierzeńców tutejszej ludności, którzy wieść o uknutym napadzie rozniosą po dolinie; wówczas gobliny i wilki musiałyby stoczyć z ludźmi straszliwą bitwę zamiast ich zaskoczyć we śnie i bez walki pożreć lub porwać w niewolę. Toteż wargowie postanowili nie ruszać się z polany i nie dopuścić do ucieczki ukrytych na drzewach nieprzyjaciół co najmniej do rana. Bo na długo przed świtem z pewnością — jak powiadały wilki — nadciągnie z gór wojsko goblinów, a gobliny będą umiały wdrapać się na drzewa lub ściąć je siekierami.
Rozumiecie teraz, dlaczego Gandalf, przysłuchując się wilczemu ujadaniu i warczeniu, zląkł się okropnie, chociaż bowiem był czarodziejem, musiał uznać, że kompania znalazła się w groźnym położeniu i wcale jeszcze nie umknęła go–blinom. Mimo wszystko nie zamierzał pozwolić, by wilki bez przeszkód urzeczywistniły swoje niecne plany, jakkolwiek niełatwo mu było działać siedząc wysoko na drzewie, podczas gdy wargowie zajmowali całą polanę dokoła. Nazry–wał z sąsiednich gałęzi sosny co większych szyszek, zapalił jedną z nich jaskrawym, błękitnym płomieniem i cisnął w dół, pomiędzy tłum wilków. Trafiła któregoś w grzbiet, natychmiast też kudłate futro zajęło się ogniem i wilk począł się miotać na wszystkie strony, wyjąc okropnie. Padła druga szyszka, potem trzecia, a każda płonąca: pierwsza niebieska, następna czerwona, ostatnia zielona. Rozbiły się na ziemi, pośrodku wilczego kręgu, sypiąc kolorowymi skrami i buchając dymem. Największa ugodziła wodza wilków w sam nos, aż bestia skoczyła w powietrze na dziesięć stóp, a potem zaczęła biegać w kółko, ze złości i przerażenia gryząc własnych współbraci.
Krasnoludy wraz z Bilbem wykrzykiwały i wiwatowały. Wściekłe wilki przedstawiały straszny widok, a zgiełk wypełnił lasy. Wilki zawsze boją się ognia, cóż dopiero tak niezwykłego i goźnego. Każda iskra trafiająca na sierść wilczą lgnęła do niej i podpalała futro; jeśli który wilk nie rzucił się błyskawicznie na ziemię i nie zdusił pożaru w zaczątku, stawał w płomieniach. Wkrótce po całej polanie tarzały się bestie, usiłując zgasić skry na swych grzbietach, a te, które płonęły, szamotały się między nimi z okropnym wyciem i zarażały ogniem inne, tak że wreszcie właśni bracia pędzili je precz, a nieszczęsne zwierzęta uciekały po zboczach w dół, wyjąc żałośnie i szukając wody.
— Co znaczy ten zgiełk w lesie dzisiejszej nocy? — spytał Wódz Orłów. Siedział, czarny w księżycowej poświacie, na szczycie samotnie sterczącej skały u zachodniego krańca górskiego łańcucha. — Słyszę głosy wilków! Czyżby gobli–ny wyszły broić w lasach?
Wzbił się w powietrze i zaraz z dwóch sąsiednich szczytów dwa orły z jego przybocznej straży zerwały się w ślad za nim. Zatoczyły krąg po niebie i spojrzały w dół na krąg wargów, który z tej wysokości wydawał się ledwie małym punkcikiem. Orły jednak mają wzrok bystry i mogą dostrzec najdrobniejsze nawet rzeczy z wielkiej dali. Oczy Wodza Orłów z Gór Mglistych umiały patrzeć bez zmrużenia powiek w samo słońce i zauważyć spod chmur królika biegnącego po ziemi w blasku księżyca. Chociaż więc orzeł nie widział ukrytych wśród gałęzi krasnoludów, dostrzegł zamieszanie wśród wilków oraz błyski płomieni, doszło też do jego uszu stłumione przez odległość wycie i ujadanie. Zobaczył również lśnienie księżyca na dzidach i hełmach goblinów, które wychynąwszy ze swojej bramy, wyciągniętą kolumną spełzały w dolinę krętymi ścieżkami przez las.
Orły na ogół nie mają dobrego charakteru. Wiele pośród nich jest okrutników i tchórzów. Lecz stary orli ród z północnych gór należał do najszlachetniejszej odmiany ptasiej: dumnej, silnej i wspaniałomyślnego serca. Nie lubiły goblinów ani się ich nie bały. Jeżeli wogóle zwracały na nie uwagę (a to się zdarzało nieczęsto, bo nie jadały tego rodzaju strawy), spadały z góry i zapędzały wrzeszczących ze strachu łotrów z powrotem do podziemi, przeszkadzając tym sposobem w spełnieniu zamierzonych niegodziwości. Gobliny nienawidziły orłów i lękały się ich, lecz nie mogły dotrzeć do orlich gniazd na niedostępnych szczytach ani wygnać dumnych ptaków z gór.
Tej nocy Wodza Orłów bardzo zaciekawiło to, co się zdarzyło na ziemi; zwołał swoich poddanych i cała chmara zleciała ze szczytów, zataczając z wolna kręgi dokoła, dokoła, coraz niżej i niżej, aż nad stado wilków oczekujących na wyznaczonej polanie przybycia goblinów.
W samą porę! Na ziemi bowiem działy się okropne rzeczy. Wilki ogarnięte płomieniami, biegnąc przez las, w wielu miejscach wznieciły pożary. Lato było w pełni, a po tej stronie gór deszcz nie padał od dość dawna. Pożółkłe paprocie, chrust i nagromadzone suche igły sosnowe tu i ówdzie stanęły w ogniu. Wszędzie wokół polany szerzyła się pożoga. Mimo to straże wilcze nie odstepowały upatrzonych drzew. Rozjuszone i złe, wyły i skakały u stóp pni, przeklinając w swojej szkaradnej mowie krasnoludy, wywieszając jezory i błyskając ślepiami, czerwonymi i groźnymi jak płomienie.