Выбрать главу

Nagle z wrzaskiem nadbiegły zastępy goblinów. Myślały, że toczy się tu bitwa z osadnikami leśnymi, wkrótce jednak zrozumiały, co się naprawdę stało. Niektóre posiadały na ziemi, zanosząc się śmiechem, inne wymachiwały dzidami i waliły ze szczękiem drzewcami o tarcze. Gobliny nie lękają się ognia, zaraz też ułożyły sobie plan działanie, który wydawał im się bardzo zabawny.

Część zajęła się spędzaniem wargów w zwarte stado, część gromadzeniem stosów paproci i gałęzi wokół pni drzew. Inne tymczasem krzątały się, zadeptywały, dusiły płomienie; nie gasiły jednak pożaru w pobliżu drzew, na których siedziały krasnoludy. Przeciwnie, w tych miejscach podsycały ogień suchymi liśćmi, chrustem i paprociami. Po chwili pierścień dymu i płomieni otaczał krasnoludy, gobliny wszakże czuwały, by pożar nie rozszerzał się poza wyznaczone granice; skupiał się więc coraz bardziej wokół wybranych drzew, aż sięgnął stosów paliwa spiętrzonych przy samych pniach. Dym gryzł hobbita w oczy, Bilbo już czuł żar bijący od ognia, poprzez kłęby dymu widział gobliny tańczące dokoła, jak ludzie zwykli tańczyć korowodem wokół sobótkowych ognisk. A za tym pierścieniem pląsających wojowników, zbrojnych w siekiery i dzidy, stały w należytej odległości wilki, patrząc, i czekając.

Bilbo słyszał, jak gobliny zaczęły straszliwą pieśń:

Piętnastu ptaszkom na pięciu drzewach Ognisty podmuch piórka rozwiewa. Ale że ptaszki nie mają skrzydeł, Jaki pożytek z małych straszydeł? Czy lepiej upiec żywcem w pożarze, Czy też udusić w ogromnym garze?

Przerywając śpiew skrzeczały szyderczo:

— Lećcie stąd, ptaszki!

— Pofruńcie, jeśli umiecie!

— Zleźcie na dół, bo inaczej upieczecie się w swoich gniazdach!

— Śpiewajcie, ptaszyny! Czemuż to nie śpiewacie?

— Zmykać stąd, urwipołcie! — krzyknął w odpowiedzi Gandalf. — Nie pora teraz u ptaków na zakładanie gniazd. A łobuzów, co się bawią ogniem, zwykle spotyka surowa kara!

Mówił tak, by gobliny nastraszyć i pokazać im, że się ich nie boi, chociaż naprawdę — mimo że był czarodziejem — bał się oczywiście. Gobliny nie zważały na jego słowa i śpiewały dalej:

Płonie chrust i płoną liście, Oświetlimy noc rzęsiście. Płonie paproć i jedlina Na uciechę dla goblina Ja hej!
Upieczemy, uwarzymy, Udusimy, usmażymy, Piórka już skwierczą, Oczka już szkliste, Będą ptaszki na pieczyste. Tłuszczyk się topi, chrupią kości, Goblin tańczy już z radości, Krasnoludów banda ginie, Goblin hula po dolinie Ja hej! Ja harri hej! Ja hoj!

Gdy wrzasnęły „Ja hoj!" — płomienie objęły sosnę Gandalfa. W okamgnieniu pożar rozszerzył się na sąsiednie drzewa. Zajęła się najpierw kora, potem za–trzeszczeły w ogniu najniższe gałęzie.

Wtedy Gandalf wspiął się wyżej, aż na wierzchołek. Różdżka rozbłysła wspaniale niby błyskawica, gdy gotował się do skoku prosto na ostrza dzid goblinów. Byłby to koniec czarodzieja, chociaż z pewnością zginęłoby także wielu przeciwników, gdyby runął na nich z góry jak piorun. Ale Gandalf nie skoczył. W tym bowiem momencie Wódz Orłów spłynął z wysokości, chwycił go w szpony i uniósł w powietrze.

Ryk gniewu i zdumienia wyrwał się z piersi goblinów. Krzyknął głośno Wódz Orłów, któremu Gandalf już zdążył coś powiedzieć. Wielkie ptaki z jego świty zawróciły i zniżyły się niby ogromne czarne cienie. Wilki zajazgotały zgrzytając zębami, gobliny wrzasnęły tupiąc z wściekłości i zaczęły ciskać w powietrze ciężkie dzidy, lecz na próżno. Orły przeleciały nad nimi, podmuch trzepoczących w ciemności skrzydeł walił gobliny na ziemię lub rozpraszał na wszystkie strony; szpony orały po twarzach potworów. Tymczasem inne ptaki unosiły z drzew krasnoludy, które powdrapywały się już, jak mogły najwyżej.

Niewiele brakowało, aby biedny mały Bilbo znów został zapomniany! Ledwie zdążył się chwycić nogi Doriego, którego orzeł porwał jako ostatniego z całej kompanii. Wzbili się tak ponad zgiełk i pożar, a Bilbo dyndał w powietrzu i ręce bolały go tak, jakby lada chwila miały się urwać.

Teraz gobliny i wilki rozbiegły się daleko i szeroko po lasach. Kilka orłów krążyło jeszcze w powietrzu, oblatując pole bitwy. Płomienie wystrzeliły wyżej niż czuby drzew, które stanęły całe w ogniu. Iskry i dymy buchnęły nagle w koło. Bilbo umknął doprawdy w samą porę!

Wkrótce blask pożaru zbladł w oddali i ledwie migotał czerwienią na czarnej powierzchni ziemi; byli już wysoko pod niebem, wznosząc się coraz wyżej wielkimi, zamaszystymi kręgami. Bilbo do śmierci nie mógł zapomnieć tego lotu, gdy szybował w przestworzach, uwieszony u nogi Doriego. Jęczał: „Moje ręce, moje ręce!" — a Dori stękał: „Moje nogi, moje biedne nogi!"

Nawet w najlepszych warunkach Bilbo dostawał na wysokościach zawrotu głowy; robiło mu się słabo, gdy wyglądał poprzez krawędź bodaj niewielkiego urwiska, nie cierpiał włażenia na drabinę, a cóż dopiero na drzewo (bo też nigdy przedtem nie był zmuszony uciekać przed wilkami). Możecie więc wyobrazić sobie, jak mu się kręciło w głowie, gdy teraz zerknął w dół i pomiędzy własnymi rozhuśtanymi stopami zobaczył rozległą, czarną przestrzeń, gdzieniegdzie rozświetloną blaskiem księżyca srebrzącym skaliste zbocze lub strumień płynący przez równinę.

Blade szczyty górskie zbliżały się coraz bardziej, w miesięcznej poświacie skaliste igły wychylały się spośród czarnych cieni. Było wprawdzie lato, lecz powietrze wydawało się mroźne. Bilbo zamknął oczy, pytając w duchu sam siebie, czy wytrzyma dłużej. Pomyślał, co by się stało, gdyby nie wytrzymał, i natychmiast ogarnęły go mdłości.

Lot skończył się w momencie, gdy doszedł do kresu sił i ręce już mu odmówiły posłuszeństwa. Z lekkim okrzykiem rozluźnił chwyt, puścił łydkę Doriego… i spadł na twardą podściółkę orlego gniazda. Leżał nie mogąc dobyć głosu, w rozterce między radosnym zdumieniem, że ocalał od ognia, a strachem, że lada chwila stoczy się z tego skąpego miejsca w ciemne czeluści ziejące dokoła. Czuł się bardzo nieswojo po okropnych przygodach ostatnich trzech dni, w ciągu których nic prawie nie jadł. Niespodzianie dla samego siebie powiedział głośno: „Teraz rozumiem, jak się czuje skwarka, kiedy ją nagle nadzieją na widelec i z patelni odłożą z powrotem na półkę spiżarni".

— Wcale tego nie rozumiesz — usłyszał głos Doriego — bo skwarka wie, że prędzej czy później wróci na patelnię; a nas, mam nadzieję, nic podobnego nie spotka. A zresztą co innego widelec, a co innego orzeł.

— Och, tak, co orzeł, to nie wisielec, chciałem powiedzieć: nie widelec — rzekł Bilbo podnosząc głowę i spoglądając niespokojnie na orła, który przysiadł opodal. Hobbit usiłował sobie przypomnieć, czy nie naplótł jakichś głupstw, i zastanawiał się, czy nie obraził czymś orła. Nie należy bowiem narażać się orłom, gdy się ma wzrost hobbita i siedzi się nocą w orlim gnieździe.

Orzeł właśnie ostrzył dziób na kamieniu, przygładzał pióra i nie zwracał na Bil–ba uwagi.

Wkrótce nadleciał drugi orzeł.

— Wódz przysyła mnie z rozkazem, byś przeniósł swoich jeńców na Wielką Półkę! — krzyknął i znikł. Pierwszy orzeł chwycił w szpony Doriego i wzbił się z nim w ciemność nocy, zostawiając hobbita samiusieńkiego. Bilbo zbierał siły, by zastanowić się, dlaczego poseł Wodza Orłów nazwał ich jeńcami, i pomyśleć, że kto wie, może zostanie rozszarpany na orlą kolację zamiast królika — gdy nadeszła jego kolej.