Выбрать главу

— Doprawdy pocieszyłeś nas nadzwyczajnie — mruknął Thorin. — Do widzenia. Skoro nie chcesz iść dalej z nami, lepiej już nas pożegnaj bez dłuższej przemowy.

— Do widzenia, do widzenia naprawdę — rzekł Gandalf i zawróciwszy konia na zachód, odjechał. Nie mógł jednak oprzeć się pokusie i rzucił im jeszcze ostatnie słowo. Nim się znalazł poza zasięgiem głosu, obrócił się w siodle, przyłożył dłonie do ust i zawołał. Głos czarodzieja doszedł ich nikły, lecz zrozumieli:

— Do widzenia! Bądźcie grzeczni i ostrożni, a nie schodźcie za nic ze ścieżki!

Po czym puścił konia w galopo i po chwili zniknął im z oczu.

— Och, do widzenia! Jedźże sobie wreszcie! — odkrzyknęły krasnoludy, tym bardziej złe na Gandalfa, że szczerze były zrozpaczone tracąc jego towarzystwo. Zaczynała się najniebezpieczniejsza część drogi. Każdy załadował na plecy przypadającą mu w udziale ciężką pakę i sakwę z wodą, a potem odwrócili się od jasnych łąk i zanurzyli w ciemny las.

Muchy i Pająki

Szli gęsiego. Na ścieżkę wchodziło się jak gdyby przez sklepioną bramę do ciemnego tunelu utworzonego przez gałęzie dwóch ogromnych drzew, które pochylały się ku sobie, a tak były stare, tak ciasno oplecione bluszczem i tak brodate od porostów, że zachowały ledwie kilka sczerniałych liści. Ścieżka, bardzo wąska, wiła się kręto wśród pni. Wkrótce jasność dnia prześwitywała w wylocie bramy daleko za wędrowcami i otoczyła ich tak głęboka cisza, że każdy krok rozlegał się głośnym echem, i zdawało im się, że drzewa, schylone nad nimi, przysłuchują się uważnie.

Gdy oswoili oczy z półmrokiem, widzieli przed sobą i za sobą mały odcinek drogi w przyćmionym, zielonym świetle. Od czasu do czasu skąpa wiązka promieni słonecznych przedostawała się szczęśliwym przypadkiem przez jakąś szczelinę w liściach otwartą wysoko w górze, dzięki jeszcze bardziej niezwykłemu szczęściu nie grzęzła niżej nieco w splątanych konarach i zwichrzonych gałęziach i przebijała się ku ścieżce wąskim, lśniącym ostrzem. Lecz zdarzało się to rzadko, coraz rzadziej, aż wreszcie słońce znikło zupełnie.

W puszczy żyły czarne wiewiórki. Kiedy bystry, ciekawy wzrok hobbita przywykł do ciemności, Bilbo dostrzegał zwierzątka zwinnie przemykające w poprzek ścieżki i zaczajone za pniami drzew. Łowił też słuchem jakieś dziwne odgłosy, pomruki, sapania, stąpania, spieszną krzątaninę w gęstwie poszycia i wśród liści grubą warstwą zaścielających ziemię. Nie widział jednak stworzeń, które sprawiały te hałasy. Najszkaradniejsze w tym lesie wydawały mu się pajęczyny, czarne, grube nici splecione w niezwykle gęste sieci, często przerzucone od drzewa do drzewa lub osnute wokół niższych gałęzi po obu stronach drogi. Nie zauważył ani razu sieci pajęczej w poprzek ścieżki, daremnie jednak próbował odgadnąć, czy bronił jej jakiś czar, czy też była po temu inna przyczyna.

Wkrótce wędrowcy znienawidzili puszczę równie serdecznie, jak przedtem podziemne tunele goblinów, bo ścieżka wydawała się jeszcze bardziej od tamtych lochów beznadziejna i ciągnęła się bez końca. Musieli wszakże iść wciąż naprzód, chociaż zmorzeni tęsknotą do widoku nieba i słońca, do podmuchu wiatru na twarzach. Tu, pod sklepieniem drzew, powietrze stało nieruchome, bez najlżejszego powiewu, wciąż jednakowo ciemne i duszne. Odczuwały to przykro nawet krasnoludy, przyzwyczajone do podziemnych robót, do obywania się nieraz przez długi czas bez dziennego światła; hobbici lubią budować mieszkania w norach, lecz nigdy w nich nie spędzają letnich dni, toteż Bilbo miał wrażenie, że się z wolna dusi.

Najgorsze były noce. Czarne jak smoła, i to bez przesady, z jaką zazwyczaj używa się tego wyrażenia: naprawdę tak czarne, że choć oko wykol. Bilbo próbował przesuwać własne dłonie tuż przed nosem, ale nie widział ich wcale. Skłamałbym jednak, gdybym powiedział, że wędrowcy nic nie widzieli wśród nocy; widzieli — oczy. Sypiali wszyscy razem, ciasno do siebie przytuleni, a jeden zawsze pełnił wartę. Gdy przypadała kolej na Bilba, hobbit widział wszędzie dokoła błyski w ciemnościach, a czasem wyraźnie dostrzegał parę żółtych, czerwonych lub zielonych ślepiów wpatrzonych w niego z dość bliska, potem wolno blednących i znikających, by zaświecić znowu w innym miejscu. Niekiedy błyskały w górze, wśród gałęzi, nad jego głową, i wtedy były najbardziej przerażające. Lecz szczególną odrazę czuł do okropnych oczu bladych i wyłupiastych. „To są oczy owadzie — myślał — nie zwierzęce, ale za wielkie na owada".

Mimo że nie było zbyt zimno, krasnoludy próbowały na noc rozpalać ognisko, wkrótce jednak musiały się tego wyrzec. Ogień bowiem ściągał niezliczone setki oczu, które otaczały obozujących kręgiem, chociaż żadne stworzenie nie pokazało się nigdy w zasięgu migotliwego światła. Co gorsza, ogień zwabiał tysiące szarych i czarnych ciem; trafiały się wśród nich wielkie jak twoja dłoń, a wszystkie trzepotały i wirowały koło uszu krasnoludów. Nie mogli tego ścierpieć, podobnie jak ogromnych nietoperzy, czarnych i lśniących jak cylinder. Zaniechali więc rozniecania ognisk i nocami drzemali skuleni w niezgłębionych, przerażających ciemnościach.

Trwało to długo, hobbitowi zdawało się, że wędrują przez puszczę wieki całe, i był stale głodny, bo musieli oszczędnie gospodarować prowiantami. Pomimo przedsięwziętych środków ostrożności ogarniał ich już niepokój, bo dnie mijały, a w lesie nic się nie zmieniało. Zapasy nie były przecież niewyczerpane, dno już przeglądało w workach. Spróbowali polowania na wiewiórki, ale zmarnowali wiele strzał, nim w końcu któraś spadła na ścieżkę. Kiedy ją wszakże upiekli, okazała się wstrętna w smaku, toteż wyrzekli się strzelania do tych stworzeń.

Dokuczało im również pragnienie, bo wody nie mieli ze sobą dużo, a jak dotąd nie spotkali źródła ani strumienia. Tak się powodziło wędrowcom, gdy nagle pewnego dnia ujrzeli potok przecinający drogę w poprzek. Płynął wartko, a woda w nim była czarna, czy może tylko taka się wydawała w mroku. Dobrze zrobił Beorn, że przestrzegł krasnoludów, inaczej z pewnością rzuciliby się pić tę wodę, nie zważając na brzydki kolor, i napełniliby puste skórzane wory u brzegów potoku. Mając jednak w pamięci przestrogę, myśleli tylko o tym, jak się przeprawić suchą nogą. Kiedyś istniał tu drewniany most, teraz wszakże przegniłe deski zapadły się i jedynie parę połamanych pali sterczało przy brzegu.

Bilbo ukląkł na skarpie i wytężając wzrok krzyknął:

— U drugiego brzegu widzę łódź! Czemuż, do licha, nie po tej stronie!

— Jak oceniasz odległość? — spytał Thorin, krasnoludy bowiem zdążyły się już przekonać, że hobbit ma lepszy od nich wzrok.

— To nie bardzo daleko. Około dwunastu łokci, jak myślę.

— Dwanaście? Mnie się zdawało, ze trzydzieści co najmniej. Co prawda oczy już mi nie służą tak dobrze jak sto lat temu. No, ale dwanaście łokci czy cała mila na jedno dla nas wychodzi. Nie przeskoczymy, a przeprawy w bród ani wpław nie możemy ryzykować.

— Czy któryś z was nie umiałby przerzucić liny?

— Cóż by nam z tego przyszło? Łódź jest z pewnością uwiązana, nie przeciągniemy jej, choćby się udało ją zahaczyć, co bardzo wątpliwe.

— Nie zdaje mi się, żeby ta łódź była uwiązana — rzekł Bilbo — ale w tym mroku trudno dostrzec wyraźnie. Wygląda raczej na to, że ją po prostu wyciągnięto na brzeg, który po tamtej stronie jest niski w miejscu, gdzie ścieżka schodzi do wody.

— Dori jest najsilniejszy, ale Fili najmłodszy i wzrok ma bystrzejszy — powiedział Thorin. — Chodź no tu, Fili. Czy widzisz łódkę, o której pan Baggins mówi?