Ale Bombur wciąż jeszcze spał, a wędrowców coraz większe ogarniało znużenie. Od czasu do czasu dolatywał ich uszu jakiś niepokojący wybuch śmiechu, niekiedy z daleka słyszeli śpiewy. Śmiech dźwięczał wesoło i nie był podobny do głosów goblinów, śpiew również brzmiał pięknie, ale było w nim coś czarodziejskiego i niesamowitego, toteż nie dodawał krasnoludom otuchy; zbierały resztki sił i jak najprędzej starały się minąć te miejsca.
Upłynęły znów dwa dni, ścieżka zaczęła opadać w dół i wkrótce zeszli w dolinę, całą prawie zarosłą potężnymi dębami.
— Czy ten przeklęty las nie ma końca? — rzekł Thorin. — Niech ktoś wlezie na drzewo i spróbuje dostać się tak wysoko, żeby rozejrzeć się w okolicy. Nie ma innego sposobu, trzeba upatrzyć najwyższe drzewo nad scieżką.
„Ktoś" oczywiście znaczyło: Bilbo. Na niego padł wybór, bo jeśli wywiad miał przynieść jakiś pożytek, wysłannik musiał wytknąć głową nad wierzchołek drzewa, a więc musiał być tak lekki, żeby utrzymały go najwyższe, najcieńsze gałązki. Biedny pan Baggins nie miał wszakże wprawy w łażeniu po drzewach; towarzysze podsadzili go na najniższy konar olbrzymiego dębu, który rósł tuż przy ścieżce, a dalej hobbit musiał sobie radzić, jak umiał. Przepychał się w górę przez gąszcz i nieraz gałązka trzepnęła go boleśnie po oczach. Umorusany, umazany zielenią omszałej na grubszych konarach kory, kilkakroć osuwał się i w ostatniej sekundzie ratował szczęśliwie; ciężką walkę stoczył w górze, gdzie nie było dogodnych do wspinaczki gałęzi, aż wylazł pod sam wierzchołek. Przez cały czas myślał z niepokojem, czy nie spotka na dębie pająków, a także jakim cudem zejdzie na dół (jeśli po prostu nie zleci).
W końcu wychynął ponad liściasty strop i rzeczywiście zastał tam pająki. Ale było to zwykłe pająki zajęte polowaniem na motyle. Światło niemal całkowicie oślepiło hobbita. Z daleka, z dołu, słyszał nawoływanie krasnoludów, lecz nie mógł im odpowiedzieć, kurczowo trzymał się tylko gałęzi i zaciskał powieki. Słońce olśniewało blaskiem, długa chwila minęła, nim Bilbo oswoił z nim wzrok. Kiedy wreszcie mógł otworzyć oczy, zobaczył wokół siebie morze ciemnej zieleni, tu i ówdzie falujące pod tchnieniem wiatru; wszędzie roiło się od motyli; była to, jak mi się zdaje, odmiana purpurowego admirała, motyla, który upodobał sobie wierzchołki dębów, lecz aksamitna i czarna, bez dostrzegalnego deseniu na skrzydłach.
Czas jakiś Bilbo przyglądał się „czarnym admirałom" i rozkoszował miłym powiewem muskającym mu włosy i twarz; w końcu krzyki krasnoludów, już wręcz przytupujących ze zniecierpliwienia, przypomniały hobbitowi, po co wlazł na drzewo. Niestety! Chociaż wytężał oczy z wszystkich sił, nie dostrzegał nic prócz drzew i liści, w żadnym kierunku nie sięgał wzrokiem granicy puszczy. W pierwszej chwili, gdy ujrzał słońce i poczuł wiatr, kamień spadł mu z serca, ale teraz znów poczuł na nim taki ciężar, że uciekło mu aż w pięty: pomyślał, że na dole pod dębem nie czeka go obiad.
W rzeczywistości, jak wam wspomniałem, wędrowcy znajdowali się już dość blisko skraju lasu. Gdyby Bilbo się zastanowił, zauważyłby, że wprawdzie drzewo, na którym siedział, było bardzo wysokie, lecz stało niemal na dnie głębokiej i szerokiej doliny; dlatego z wierzchołka widział tylko czuby innych drzew spiętrzone dokoła jakby na krawędziach ogromnej miski; z tego miejsca nie można było zbadać, jak daleko sięga puszcza. Bilbo jednak tego nie rozumiał, toteż zlazł z dębu zrozpaczony. Wylądował w końcu na ziemi podrapany, spocony i nieszczęśliwy i znów w pierwszej chwili nic nie widział w mroku panującym na ścieżce. Gdy zdał sprawę z tego, co zobaczył, wszystkich zaraził przygnębieniem.
— Las ciągnie się bez końca, bez końca we wszystkie strony. Co teraz zrobimy? I po co wysyłaliśmy hobbita na zwiady? — krzyczeli tak, jakby to była jego wina. Nie chcieli wcale słuchać o motylach, a kiedy opowiadał z zachwytem o świeżym powiewie tam w górze, wpadli w tym gorszą złość, że są za ciężcy, żeby się dostać na szczyt dębu i zakosztować tej przyjemności.
Tego wieczora wyskrobali ostatnie mizerne resztki i okruchy z worków, a nazajutrz obudziwszy się stwierdzili po pierwsze, że są okropnie głodni, a po drugie, że deszcz pada i że to tu, to tam ciężkie krople kapią przez strop liści na drogę leśną. To im przypomniało, że mają gardła zaschnięte od pragnienia i niczym nie mogą go zaspokoić; kiedy się strasznie chce pić, niewiele przecież pomoże stanąć pod olbrzymim dębem i czekać, czy przypadkiem jakaś kropelka nie kapnie ci na wywieszony język. Jedyna nieco pocieszająca niespodzianka spotkała ich ze strony Bombura.
Bombur nagle zbudził się i siadł drapiąc się w głowę. Nie mógł pojąć, gdzie się znajduje i dlaczego jest taki głodny; zapomniał wszystko, co się zdarzyło od początku wyprawy, od owego jakże już odległego majowego poranka. Ostatnie wspomnienie zachował z zebrania w domu hobbita; towarzysze niemało się natrudzili, nim zechciał w końcu uwierzyć w ich opowieść o późniejszych przygodach.
Kiedy się dowiedział, że nie ma nic do jedzenia, siadł na ziemi i zapłakał, czuł się bowiem bardzo słaby i nogi miał jak z waty.
— Ach, po co się zbudziłem! — szlochał. — Miałem takie prześliczne sny! Śniło mi się, że wędruję przez las, podobny zresztą do tego, ale oświetlony przez łuczywa zatknięte na drzewach, latarnie kołyszące się u gałęzi i ognisko rozpalone na ziemi; w tym lesie odbywała się uczta i zabawa bez końca. Król leśny miał koronę z liści, a wszyscy śpiewali wesoło. Nie potrafię wam nawet wyliczyć i opisać wszystkich dobrych rzeczy, które tam się jadło i piło.
— Nie wysilaj się lepiej — rzekł Thorin. — Prosiłbym cię nawet, żebyś milczał, jeśli o niczym innym nie umiesz mówić. Już i tak dość mieliśmy z tobą kłopotu. Gdybyś się nie zbudził, zostawilibyśmy cię razem z twoimi głupimi snami w lesie. To nie żarty po kilku tygodniach postu dźwigać takiego grubasa.
Nie było innej rady: zacisnęli pasy na pustych brzuchach, pozbierali puste worki i skrzynie i powlekli się dalej ścieżką; nie spodziewali się wyjść z puszczy, nim opadną do reszty z sił i zamrą z głodu. Szli przez dzień cały, bardzo powoli, ciężko, a Bombur bez ustanku lamentował, że nogi już go nieść nie chcą i że woli położyć się na ziemi i usnąć z powrotem.
— Ani się waż! — odpowiadali mu towarzysze. — Niech i twoje nogi trochę popracują, dźwigaliśmy cię dość długo.
Mimo to w pewnej chwili Bombur nagle stanął, oświadczając, że ani kroku więcej nie zrobi i rzucił się na ziemię.
— Idźcie dalej, jeżeli musicie — rzekł — ja tu się położę, zasnę i będę przynajmniej śnił o jedzeniu, skoro na jawie go dostać nie mogę. Mam nadzieję, że już nigdy się nie obudzę.
W tym momencie Bilbo, który wysunął się nieco naprzód, zawołał:
— A to co? Zdawało mi się, że tam w lesie błysnęło jakieś światełko.
Wszyscy zaczęli się wpatrywać w gąszcz i dostrzegli gdzieś w oddali jakby migotanie czerwonego płomienia wśród mroków; potem obok pierwszego błysnęło drugie i trzecie światło. Nawet Bombur zerwał się na nogi i wszyscy ruszyli znów przed siebie, nie zważając, że mogły to przecież być trolle albo gobliny. Światło jaśniało trochę na lewo od ścieżki, a gdy wreszcie dotarli do miejsca, skąd widać je było w linii prostej — stwierdzili, że bez wątpienia na drzewach płoną łuczywa, a na ziemi pali się ognisko, lecz że to wszystko dzieje się dość daleko od drogi.