Выбрать главу

Oto co śpiewał Bilbo:

Stare pajęczysko Sieć obrzydłą tka. Chciałby mnie wypatrzyć — Przed oczyma mgła. Obrzydluchu — ktoś jest zacz, Chociaż ciemno — dobrze patrz, Kto to tutaj człapie! Stary łachmaniarzu, Choćbyś z gniewu pękł, Nic tu nie wypatrzysz Pośród skalnych wnęk. Obrzydluchu — ktoś jest zacz, Zejdź z gałęzi — dobrze patrz — I tak mnie nie złapiesz!

Niezbyt dowcipnie, ale pamiętajcie, że musiał tę piosenkę sklecić sam, na poczekaniu, i to w bardzo niesprzyjającym momencie. W każdym razie odniosła taki skutek, jakiego sobie Bilbo życzył. Śpiewając rzucał dalej kamieniami i przytupywał. Wszystkie niemal pająki pogoniły za nim: jedne spuściły się na ziemię, inne biegały po gałęziach z drzewa na drzewo lub przerzucały nowe pajęcze mosty przez ciemności lasu. Kierując się słuchem, dopędzały go szybciej, niż przewidywał. Były rozwścieczone. Nie mówiąc już o kamieniach, żaden pająk na świecie nie lubi, kiedy go ktoś nazwie starym pajęczyskiem, no a za przezwisko obrzydlu–cha każdy by się obraził.

Bilbo przemknął, lecz niektóre pająki rozbiegły się w różne strony po swojej ojczystej polanie i zaczęły pilnie prząść sieci, zamykając nimi wszystkie wolne przejścia między drzewami. Wkrótce hobbit miał znaleźć się uwięziony w zagrodzie z grubej pajęczyny — tego się przynajmniej spodziewały pająki. Bilbo stanął pośród uwijających się, przędących swe nici stworów, zebrał całą odwagę i zaśpiewał nową piosenkę:

Wstrętny Gniocie, podła Klucho, Coś z tą waszą siecią krucho! Chociaż smaczny ze mnie kąsek — Szukaj wiatru wśród gałązek!
Tutaj jestem — tu się chowam, Na nic wasza wstrętna zmowa! Nie wystarczy bowiem chcieć, Nie złapiecie mię w swą sieć!

Skończywszy odwrócił się i zobaczył, że pajęczyna zasnuła już ostatnie przejście między dwoma wysokimi drzewami, ale na szczęście nie była to prawdziwa gęsta sieć, tylko długie pasma grubej nici w pośpiechu przerzucone od pnia do pnia. Błysnął mieczyk, Bilbo na strzępy pociął pajęczyny i śpiewający wydostał się z zamknięcia.

Pająki zobaczyły mieczyk, chociaż wątpię, czy wiedziały, co to jest; rzuciły się wszystkie w pogoń za hobbitem, biegnąc po ziemi, przez gałęzie, przebierając kosmatymi nogami, trzaskając szczypcami, wytrzeszczając oczy, pieniąc się z wściekłości. Ścigały go w głąb lasu, aż wreszcie Bilbo zatrzymał się, nie mając odwagi zapuszczać się dalej. Ciszej niż myszka pomknął z powrotem.

Rozumiał, że czasu na działanie ma bardzo mało. Pająki wkrótce zrażą się bezskutecznym pościgiem i wrócą na swoje drzewa, do wiszących bezwładnie krasnoludów. Nim się to stanie, trzeba uwolnić przyjaciół. Największą trudność przedstawiało dla hobbita wylezienie na długą gałąź, u której kołysały się kokony. Nie poradziłby sobie z tym chyba nigdy, gdyby nie to, że na szczęście któryś z pająków zostawił długą nić spuszczoną z drzewa aż do ziemi; lepiła się hobbitowi do ręki i kaleczyła skórę, lecz jakoś z jej pomocą wydrapał się na górę — po to, by natknąć się od razu na starego, ociężałego, szkaradnego pająka, który tu wytrwał na straży więźniów i skracał sobie czas podszczypując to jednego to drugiego, żeby wybrać najsoczystszego do pożarcia. Łotr zamierzał rozpocząć ucztę nie czekając na powrót kamratów, lecz pan Baggins zdążył w porę i nim pająk zrozumiał, co się święci, dźgniętymieczykiem hobbita stoczył się bez życia z gałęzi.

Bilbo miał teraz przystąpić do uwalniania krasnoludów. Ale jak to zrobić? Jeśli przetnie sznur, na którym wisi kłąb pajęczyny, nieszczęsny krasnolud runie z impetem z bardzo wysoka na ziemię. Pełznąc wzdłuż gałęzi — co wprawiało biednych wisielców w dziwaczny taniec, tak że kołysali się niby dojrzałe owoce — Bilbo dosięgnął pierwszego z brzegu kłębka.

„Fili albo Kili" — pomyślał dostrzegając czubek niebieskiego kaptura. — „Raczej Fili" — stwierdził, bo długi nos wystawał spośród oplotu pajęczyny. Wychylając się ryzykownie, zdołał przeciąć większość mocnych, lepkich nici spowijających krasnoluda i wtedy oczywiście Fili po kilku gwałtownych ruchach wyplątał się niemal cały na wierzch. Muszę wyznać, że Bilbo wybuchnął śmiechem na widok biedaka, który wymachiwał zdrętwiałymi rękami i nogami i podrygiwał na nitce pajęczej opasującej go pod pachami — zupełnie jak pajac na drucie.

Wreszcie Fili wygramolił się jakoś na gałąź i odtąd starał się w miarę sił pomagać hobbitowi, jakkolwiek czuł się bardzo marnie: zatruty był jadem pajęczym i zmęczony spędziwszy kilka godzin nocy i cały dzień w pozycji wiszącej, w ciasnych powijakach, z których ledwie nos mu wystawał, co go uratowało od całkowitego uduszenia. Długi czas minął, zanim oczyścił z obrzydliwych pajęczyn oczy i brwi, a brodę musiał po prostu krótko przystrzyc. We dwóch więc zabrali się do wyciągania jednego po drugim krasnoludów na gałąź, potem zaś do uwalniania ich z więzów. Żaden nie był w lepszym stanie niż Fili, a ten i ów czuł się nawet jeszcze gorzej. Niektórzy prawie wcale nie mogli w pajęczej sieci oddychać (okazuje się, że długi nos bywa pożyteczny), a niektórzy więcej ucierpieli od jadu.

Tym sposobem wyzwolony został Kili, Bifur, Bofur, Dori i Nori. Biedny Bombur tak był wyczerpany — jako najtłuściejszy doznał najwięcej uszczypnięć i sztur–chańców— że osunął się z gałęzi i spadł jak kamień na ziemię, szczęściem trafiając na grubą warstwę liści, i tam legł bez siły. Lecz wciąż jeszcze pięciu krasnoludów dyndało na drzewie, gdy pająki, bardziej niż przedtem rozwścieczone zaczęły ściągać z powrotem do swojej siedziby.

Bilbo cofnął się do nasady gałęzi i zagrodził drogę pająkom wspinającym się po pniu. Ratując Fila zdjął z palca pierścień i dotychczas nie włożył go ponownie, więc wszystkie pająki syczały i pluły na jego widok:

— Teraz widzimy cię, wstrętna mała pokrako! Wyssiemy cię, a kości i skórę powiesimy na drzewie. Uf! On ma żądło, co? Ale i tak dobierzemy się do niego, a wtedy powisi ze dwa dni głową na dół.

Tymczasem krasnoludy pracowały nad uwolnieniem ostatnich więźniów, tnąc pajęczyny nożami. Wkrótce wszyscy byli wolni, jakkolwiek niepewni dalszego losu. Nocą pająki złowiły ich bez trudu, ale wtedy krasnoludy zostały zaskoczone znienacka i w ciemnościach. Teraz zanosiło się na straszliwą walkę.

Nagle Bilbo spostrzegł, że kilka pająków otoczyło starego Bombura leżącego na ziemi i spętawszy go po raz wtóry, usiłuje porwać z sobą. Bilbo krzyknął i z mieczem rzucił się na pająki, które miał przed sobą. Cofnęły się w popłochu, a hobbit zsunął się po pniu do stóp drzewa, w sam środek zgromadzonych wokół Bombura wrogów. Takiego żądłą jak jego mieczyk pająki nie spotkały w swym życiu. Kłuł i siekł, błyskając tryumfalnie, ilekroć ugodził przeciwnika. Gdy pół tuzina potworów padło trupem, reszta uciekła zostawiając Bombura hobbitowi.

— Złaźcie na ziemię, złaźcie! — krzyknął na przyjaciół, wciąż jeszcze siedzących na gałęzi. — Na co tam czekacie? Żeby was znów spętano?

Widział bowiem, że pająki czają się gromadnie na sąsiednich drzewach i pełzną po gałęziach nad głowami krasnoludów.

Jedenastu krasnoludów naraz znalazło się w okamgnieniu pod drzewem: ten zsunął się po pniu, inny skoczył, jeszcze inny zleciał. Wszyscy prawie drżeli z osłabienia i ledwie trzymali się na nogach. Wreszcie jednak byli w gromadzie, licząc z biednym starym Bomburem — dwunastu; Bombura musieli podpierać z dwóch stron, zajęli się nim krewniacy, bracia Bifur i Bofur. Bilbo wciąż tańczył wywijając żądłęm, a setka rozzłoszczonych pająków wytrzeszczała na całą kompanię oczy, oblegając ją ze wszystkich stron, a także z góry. Położenie wydawało się beznadziejne.