To był Arcyklejnot, Serce Góry. Bilbo poznał go, pamietając opis Thorina; nie mogło być drugiego takiego klejnotu nawet w tym cudownym skarbcu ani na całym szerokim świecie. Kiedy hobbit jeszcze piął się na kopiec, błysnął przed nim ten biały ognik i pociągnął go ku sobie z daleka. Potem rósł stopniowo, aż zmienił się w kuleczkę bladego blasku. Gdy Bilbo się zbliżył, kuleczka rozbłysła migotliwymi, różnobarwnymi skrami, odbijając i rozszczepiając kołyszący się płomień łuczywa. Wreszcie spojrzał na nią wprost z góry i na chwilę dech mu zaparło z wrażenia. Olbrzymi brylant świecił własnym, wewnętrznym blaskiem, zarazem jednak, oszlifowany i ukształtowany przez krasnoludy, które go wydobyły niegdyś z serca Góry, łowił z zewnątrz każdy promień światła i przeobrażał go w dziesięć tysięcy iskier białego blasku grającego wszystkimi kolorami tęczy.
Ręka hobbita sięgnęła po klejnot, jakby przyciągnięta czarodziejską siłą. Ciężki, ogromny brylant nie mieścił się w małej garści, ale Bilbo, zamknąwszy oczy, podniósł go i wsunął do najgłębszej kieszeni.
„Teraz jestem naprawdę włamywaczem — pomyślał. — Chyba jednak będę musiał krasnoludom o tym powiedzieć… ale później. Mówili przecież, że pozwolą mi wybrać, co zechcę. A ja bym na pewno wybrał to, niechby zatrzymali sobie całą resztę".
Mimo to nie miał spokojnego sumienia: wiedział w głębi duszy, że Thorin, choć mówił o swobodzie wyboru, nie zamierzał ofiarować mu tego cudownego klejnotu; przeczuwał też, że za ten swój uczynek odpokutuje w przyszłości.
Ruszył znów naprzód. Zsunął się z kopca po drugiej stronie i światło jego pochodni znikło z pola widzenia czatujących krasnoludów. Wkrótce jednak znów im błysnęło w oddali. Bilbo posuwał się teraz dnem pieczary.
Szedł naprzód, aż dotarł do wielkich drzwi w przeciwległej ścianie; powiew świeżego powietrza orzeźwił go, lecz omal nie zgasił łuczywa. Bilbo nieśmiało wyjrzał przez drzwi: zamajaczył mu długi ciąg korytarzy i u ich końca pierwsze stopnie szerokich schodów wznoszących się w mroku ku górze. Ani szmeru, ani śladu Smauga. Hobbit miał już zawrócić, kiedy musnął go jakiś czarny przedmiot i coś w locie otarło się o jego twarz. Bilbo pisnął i wzdrygnął się gwałtownie, stracił równowagę i przewrócił się na wznak. Pochodnia wypadła mu z ręki i zgasła.
„Przypuszczam… mam nadzieję, że to był po prostu nietoperz — myślał, bardzo zgnębiony. — Ale co teraz zrobię? Gdzie jest wschód, południe, północ i zachód?"
— Thorin! Balin! Oin! Gloin! Fili! Kili! — krzyczał Bilbo, ile sił w płucach, ale w wielkiej, czarnej pustce głos jego brzmiał słabo i niknął. — Łuczywo mi zgasło! Niech ktoś przyjdzie na pomoc! — Odwaga opuściła hobbita w tej chwili zupełnie. Krasnoludy słyszały słaby krzyk, ale rozróżnić zdołały tylko to jedno słowo: „pomoc!"
— Co, u licha, mogło mu się zdarzyć? — rzekł Thorin. — Na pewno nie spotkał smoka, bo już dawno przestałby krzyczeć.
Czekali jeszcze minutę, dwie, lecz żaden odgłos nie zdradzał obecności Smau–ga, nie było słychać nic prócz dochodzącego z daleka wołania Bilba.
— Niech no który zapali parę pochodni! — rozkazał Thorin. — Wygląda na to, że musimy iść naszemu włamywaczowi na ratunek.
— Należy się, byśmy z kolei teraz my jemu pomogli — rzekł Balin. — Co do mnie, pójdę bardzo chętnie. Zresztą myślę, że na razie niczym nam to nie grozi.
Gloin zapalił kilka pochodni i wszyscy wsunęli się do pieczary, a potem gęsiego pobiegli spiesznie pod ścianą. Wkrótce natknęli się na hobbita, który szedł na ich spotkanie. Na widok świateł szybko odzyskał pewność siebie.
— Nietoperz mnie trącił, upuściłem łuczywo, nic gorszego nie zaszło! — odpowiedział na pytania przyjaciół. Kamień spadł im z serca, ale mieli ochotę zwymyślać Bilba, że niepotrzebnie napędził im strachu. Cóż dopiero powiedzieliby, gdyby im się przyznał w tym momencie, że znalazł Serce Góry! Przelotny rzut oka na skarby, które im się tu ukazały, wystarczył, by rozdmuchać na nowo pożądliwość krasnoludzkich serc. A kiedy w sercu krasnoluda, choćby najstateczniej–szego, ocknie się miłość do złota i klejnotów, ogarnia go nagle szaleńcza, często wręcz dzika odwaga.
Teraz już nie trzeba było krasnoludów zachęcać. Wszyscy palili się po prostu do przeszukania pieczary, chcieli wykorzystać niezwykłą okazję i najchętniej wierzyli, że Smauga nie ma w domu. Każdy już miał w ręku świecącą pochodnię, a rozejrzawszy się najpierw w lewo, potem w prawo — zapomniał o strachu, a nawet o przezorności. Mówili głośno, nawoływali się, wyciągali z kopca lub spod ściany stare skarby i podnosząc je ku światłu, gładzili pieszczotliwie.
Fili i Kili wpadli w humor niemal wesoły, a znalazłszy wiszące na ścianach złote harfy, wybrali dwie i spróbowali srebrnych strun; harfy były zaczarowane (przy tym smok nigdy ich nawet nie tknął, nie mając zamiłowania do muzyki), więc nie rozstroiły się w ciągu długich lat. Mroczna pieczara rozbrzmiała melodią od dawna nie słyszaną. Większość krasnoludów interesowała się jednak bardziej praktycznymi rzeczami: zbierali klejnoty, wypychając nimi kieszenie, a te, których nie mogli zabrać ze sobą, z westchnieniem żalu odrzucali z powrotem na kopiec. Thorin uwijał się nie gorzej od innych, ale wciąż rozglądał się na wszystkie strony za czymś, czego nie mógł znaleźć. Szukał Arcyklejnotu — lecz tymczasem jeszcze wolał nikomu o tym nie mówić.
Z kolei krasnoludy pozdejmowały ze ścian kolczugi i oręż, by się uzbroić. Iście po królewsku wyglądał Thorin w zbroi ze złotych łusek, z toporem na srebrnym trzonku zatkniętym za pas, który był wysadzany szkarłatnymi kamieniami.
— Panie Baggins! — zawołał. — Oto pierwsza rata twojego wynagrodzenia! Zrzuć stare ubranie i włóż na siebie to!
Mówiąc tak, przyodział Bilba w małą kolczugę, wykutą ongi dla jakiegoś młodego księcia elfów. Zrobiona była ze srebrzonej stali i ozdobiona perłami, a pas do niej był z pereł i kryształów. Lekki hełm z wytłaczanej skóry, wzmocniony od spodu stalowymi obręczami i obramowany drogimi białymi kamieniami przystroił głowę hobbita.
„Czuję się wspaniale — pomyślał Bilbo — ale wyglądam pewnie dość śmiesznie. Jakżeby się ze mnie śmiali hobbici w kraju! Szkoda, że nie mam pod ręką lustra"
Mimo wszystko pan Baggins nie dał sobie zawrócić głowy czarami bogactw tak jak krasnoludy. Znacznie wcześniej niż one znużył się przetrząsaniem skarbca i siadł zmęczony na ziemi; z pewnym niepokojem zadawał sobie w duchu pytanie, jak się ta historia skończy. „Oddałbym cały worek tych cennych pucharów — myślał — za jeden pokrzepiający łyk z drewnianego kubka Beorna".
— Thorinie! — krzyknął głośno. — Co dalej? Jesteśmy uzbrojeni, ale czy kiedykolwiek zbroja pomogła komu w walce ze Smaugiem Straszliwym? Jeszcze nie odwojowaliśmy tego skarbu. Nie szukamy na razie złota, lecz drogi ucieczki; dość już długo kusimy los!
— Prawda! — odparł Thorin odzyskując rozsądek. — Chodźmy stąd! Ja was poprowadzę. Nawet po tysiącu lat nie zmyliłbym drogi w tym pałacu.
Skrzyknął całą drużynę, zebrali się wszyscy i wznosząc pochodnie nad głowami, wyszli przez wielkie otwarte drzwi, chociaż ten i ów oglądał się za siebie z żalem.