Выбрать главу

Na lśniące zbroje naciągnęli stare kubraki, jasne hełmy przykryli wystrzępionym kapturami i jeden za drugim pomaszerowali za Thorinen; sznur światełek posuwał się w ciemnościach, zatrzymując się często, bo trzeba było nasłuchiwać wszelkich szmerów, które by mogły zwiastować powrót smoka. Chociaż stare ozdoby od dawna zbutwiały lub zostały zniszczone, chociaż wchodząc i wychodząc tędy smok wszystkie splugawił i połamał, Thorin poznawał każdy korytarz, każdy zakręt. Długo pięli się schodami, potem skręcili i schodzili znów w dół szerokimi, dzwoniącymi od ech tunelami, potem znów skręcili i znów po schodach wędrowali w górę. Schody, schody bez końca, ale gładkie, wyrąbane w litej skale, szerokie i piękne; wciąż w górę, w górę szły krasnoludy, nie napotykając żadnych śladów życia prócz przelotnych cieni uciekających z daleka na widok świateł migocących w przeciągach.

Schody nie były budowane na miarę nóg hobbita, toteż Bilbo w pewnej chwili poczuł, że dłużej tego marszu nie wytrzyma; nagle jednak strop nad ich głowami uniósł się wysoko, tak że go już nie dosięgało światło pochodni. Z daleka, przez otwór wycięty gdzieś w górze, sączył się biały promyczek, w powietrzu zapachniało świeżością. Przed nimi majaczył jaśniejszy kształt ogromnych drzwi zwisających na wyłamanych zawiasach i osmolonych od ognia.

— To wielka sala Throra — rzekł Thorin. — Tu odbywały się uczty i narady. Już niedaleko stąd do Głównej Bramy.

Minęli zburzoną salę, gdzie gniły drewniane stoły, a poprzewracane krzesła i ławy leżały zwęglone i zbutwiałe. Na ziemi wśród dzbanów, pucharów, połamanych rogów poniewierały się w kurzu czaszki i kości. Kiedy wyszli przez drzwi w drugim końcu sali, dobiegł ich uszu plusk wody, a szare światło nagle się rozjaśniło.

— Oto źródło Bystrej Rzeki — powiedział Thorin. — Z tego miejsca wypływa ku Bramie. Idźmy za jej biegiem.

Z czarnego zagłębienia w skalnej ścianie tryskała spieniona woda i perląc się rwała wąskim korytarzem wyżłobionym, wyregulowanym i pogłębionym niegdyś przez doświadczone w tej robocie ręce. Wzdłuż rzeki ciągnęła się kamienna droga tak szeroka, że kilku ludzi mogło się na niej zmieścić w szeregu. Pobiegli więc teraz szybko. Droga zataczała z rozmachem łuk, a kiedy go minęli… nie do wiary!… biały dzień zaświecił im w oczy! Stali przed strzelistą, sklepioną bramą, na której znać było jeszcze tu i ówdzie resztki starych rzeźb, chociaż zdartych, popękanych i sczerniałych. Przymglone słońce słało blade promienie między dwa ramiona Góry, snopy złotego blasku padały na kamienny próg.

Nad głowami krasnoludów przemknął rój nietoperzy, zbudzonych i spłoszonych światłem pochodni. Rzucili się wszyscy naprzód, ślizgając się na kamieniach wygładzonych i lepkich po przejściu smoka. Woda, rozbryzgując się pieniście, spadała z hukiem w dolinę. Cisnęli na ziemie niepotrzebna już łuczywa i stanęli olśnieni. Dotarli więc do Głównej Bramy, mieli przed sobą widok na dolinę Dal.

— No, no! — rzekł Bilbo. — Nie spodziewałem się, że kiedyś od tej strony wyjrzę przez Bramę Góry. Nie spodziewałem się też, że taką przyjemność sprawi mi światło słoneczne i wiatr dmuchający w twarz. Ale brr!… jaki ten wiatr zimny!

Wiatr był rzeczywiście chłodny. Surowy podmuch od wschodu niósł zapowiedź bliskiej już zimy. Wirując nad szczytem i omiatając ramiona Gór, jęczał wśród skał. Krasnoludy, po długich godzinach spędzonych w gorącym zaduchu smoczej jamy, teraz, w słońcu, drżały z zimna.

Nagle Bilbo uprzytomnił sobie, że jest nie tylko zmęczony, lecz także okropnie głodny.

— Zdaje się, że mamy już późny ranek — rzekł. — Myślę, że pora mniej więcej na śniadanie, jeśli w ogóle jest coś do jedzenia. Ale nie byłoby chyba bezpiecznie ucztować pod frontowym wejściem domu Smauga. Chodźmy gdzieś, gdzie będzie można spokojnie usiąść na chwilę.

— Racja — poparł go Balin. — Wiem nawet, gdzie powinniśmy pójść: do starej strażnicy na południowo–zachodnim cyplu Góry.

— Jak to daleko? — spytał hobbit.

— Pięć godzin marszu, jak sądzę, i to dość uciążliwego. Droga spod Bramy wzdłuż lewego brzegu strumienia jest, zdaje się, zniszczona. Ale spójrzcie! Rzeka robi pętle na wschód i przecina dolinę Dal, płynąc pod ruinami miasta. W tym miejscu był niegdyś most prowadzący do stromych schodów, którymi można wspiąć się na prawy brzeg aż do drogi wiodącej ku Kruczemu Wzgórzu. Z drogi w bok biegnie, a przynajmniej biegła kiedyś ścieżka w górę, wprost do strażnicy. Ciężka wspinaczka zresztą, nawet jeśli stare stopnie zachowały się do dziś.

— Biada mi! — jęknął hobbit. — Znowu marsz i znowu wspinaczka, a wciąż na czczo! Ciekaw jestem, ile śniadań, obiadów i kolacji ominęło nas w tej obrzydliwej dziurze, gdzie nie było nawet zegara.

W rzeczywistości tylko dwie noce i jeden dzień (wcale zresztą nie najściślejszego postu) upłynęły od chwili, gdy smok zburzył zaczarowane drzwi do tunelu, Bil–bo jednak stracił rachubę czasu i uwierzyłby zarówno, gdyby mu ktoś powiedział, że trwało to jeden dzień, jak i tydzień.

— Wypraszam sobie! — rzekł śmiejąc się Thorin, który znów nabierał otuchy, czując chrzęszczące w kieszeni drogocenne kamienie. — Nie nazywaj mojego pałacu obrzydliwą dziurą! Poczekaj, aż go sprzątniemy i odnowimy!

— Nie nastąpi to, póki Smaug żyje — posępnie odparł Bilbo. — Ale gdzie on się tymczasem podziewa? Za tę informację oddałbym sute śniadanie. Mam nadzieję, że nie przygląda się nam na przykład ze szczytu Góry.

To przypuszczenie mocno zaniepokoiło krasnoludy, skwapliwie oświadczyły więc, że rada Bilba i Balina wydaje im się najlepsza.

— Musimy się stąd wynieść — rzekł Dori. — Mam wrażenie, że czuję na plecach wzrok Smauga.

— Zimno tu i pusto — powiedział Bombur. — Wody nie brak, ale jedzenia nie widzę. W takiej okolicy smok pewnie stale jest głody.

— Chodźmy stąd, chodźmy! — krzyknęli inni. — Spróbujmy tej ścieżki Balina.

Powleki się wśród głazów lewym brzegiem rzeki — nad prawym wznosiła się naga, niedostępna ściana skalna — a na tym spustoszonym bezludziu Thorin szybko znów stracił humor. Most, o którym mówił Balin, zastali rozwalony, zapewne już od dawna; tylko resztki kamiennych filarów sterczały tu i ówdzie z płytkiej, wartkiej wody. Przeprawili się jednak bez większych trudności w bród, znaleźli stare schody i wydostali się na wysoką skarpę. Idąc dalej, wkrótce trafili na starą drogę i doszli nią do głębokiej kotlinki osłoniętej skałami; odpoczęli tu trochę i zjedli jakie takie śniadanie, złożone przeważnie z „kramów" i wody. (Jeśli chcesz wiedzieć, co w tym wypadku znaczy „kram", muszę wyznać, że dokładnego przepisu na tę potrawę nie znam, ale jest to rodzaj sucharów, nie psujących się właściwie nigdy, podobno bardzo posilnych, lecz na pewno nieponętnych, zgoła nie–interesujących, chyba tylko z punktu widzenia gimnastyki szczęk. Suchary te wypiekali ludzie znad Jeziora specjalnie na dłuższe wyprawy).

Posiliwszy się ruszyli dalej; droga odchylała się teraz na zachód i oddalała od rzeki, zbliżając natomiast do ogromnego ramienia Góry wysuniętego w kierunku południowym. W końcu dotarli do ścieżki. Pięli się stromo w górę; wędrowcy wlekli się gęsiego, powoli, tak że dopiero późnym popołudniem, gdy zimowe słońce już zniżało się ku zachodowi, stanęli na grani.

Znaleźli płaską platformę odsłoniętą z trzech stron, ale od północy zamkniętą skalną ścianą, w której ział otwór na kształt drzwi. Rozciągał się stąd rozległy widok na wschód, południe i zachód.

— Tu — rzekł Balin — za dawnych czasów trzymaliśmy zawsze straże. Drzwi prowadzą do wykutej w skale komory, które służyła wartownikom za kwaterę. Wszędzie w koło na Górze mieliśmy podobne placówki. Ale w tych dniach pomyślności czujność wydawała się właściwie niepotrzebna, strażnicy żyli zbyt wygodnie; gdyby nie to, może wcześniej ostrzegliby nas o zbliżaniu się smoka i kto wie, czy historia nie potoczyłaby się inaczej. No, ale w każdym razie możemy tu schronić się na czas jakiś; będziemy stąd widzieli dużo, sami przez nikogo nie widziani.