Выбрать главу

To rozstrzygnęło sprawę. „Koniec końców mamy w kompanii włamywacza czy nie mamy?" — powiedzieli i ruszyli w kierunku światła, prowadząc kuce za uzdy z całą należytą ostrożnością. Dotarli do wzgórza i wkrótce las ich ogarnął. Wspinali się w górę, nie trafili wszakże nigdzie na ścieżkę, która by mogła prowadzić do jakiegoś domu czy zagrody. Mimo wszelkich starań nie uniknęli hałasu, szelestów, skrzypienia, trzasku gałęzi pod stopami (a także stękania i przekleństw pod nosem) w tym pochodzie wśród gęstwy drzew, w noc czarną jak smoła.

Nagle czerwone światło dość już blisko błysnęło między pniami.

— Teraz kolej na włamywacza — orzekły krasnoludy, mając oczywiście na myśli hobbita.

— Musisz tam iść, wybadać, co to za światło, kto i po co je rozniecił, czy tam jest zupełnie bezpiecznie i spokojnie — zwrócił się Thorin do Bilba. — Biegnij co żywo i wracaj prędko, jeśli wszystko w porządku. A jeśli nie w porządku, no to wrócisz, jeżeli zdołasz. A jeżeli nie zdołasz, huknij dwa razy jak sowa i raz jak puszczyk, a wtedy zobaczymy, co się da zrobić.

I Bilbo musiał ruszyć na zwiady nie zdążywszy nawet wyjaśnić, że nie umie naśladować żadnego gatunku sowy ani też nie potrafi latać jak nietoperz. W każdym razie hobbici umieją posuwać się lasem bezszelestnie, tym się szczycą, toteż Bil–bo prychał z pogardą na „krasnoludzkie hałasy" w tym pochodzie, chociaż ty ani ja nic pewno nie dosłyszelibyśmy w wietrzną noc, nawet gdyby całą kawalkada przemknęła o dwa kroki od nas. Kiedy zaś Bilbo skradał się w stronę ognia, nawet czujna łasica nie ruszyłaby wąsem. Toteż dotarł tuż do ogniska — bo to było rzeczywiście ognisko — przez nikogo nie zauważony. I oto co zobaczył:

Na ogromnym ogniu płonęły pnie brzóz, a wokoło grzało się trzech olbrzymów. Na długich patykach przypiekali mięso baranie i zlizywali tłuszcz z palców. Zapach rozchodził się bardzo smakowity. Opodal stała beczka zacnego piwa, a olbrzymi coraz to łykali ze dzbana. To były trolle. Bez wątpienia trolle. Nawet Bilbo, który spędził żywot w zaciszu, poznał się na tym, widząc wielkie, grubo ciosane twarze, olbrzymi wzrost, kształt stóp, nie mówiąc już o tym, że dosłyszał ich język, wcale, ale to wcale nie salonowy.

— Baranina wczoraj, baranina dzisiaj, a niech mnie diabli, jeśli jutro znowu nie będzie baranina — mówił jeden z trollów.

— Już zapomniałem, kiedy ostatni raz miałem na zębie kęs ludzkiego mięsa — powiedział drugi. — Coś ty, u licha, myślał sobie, William, kiedy nas ściągałeś w te strony? A najgorsze, że już i w beczce dno widać — dodał szturchając Williama, który właśnie wychylił dzbanek.

William zachłysnął się.

— Zamknij gębę! — wykrztusił, kiedy wreszcie mógł dobyć głosu. — Chciałbyś, żeby ludzie tu siedzieli i czekali, aż ich zjecie na spółkę z Bertem. We dwóch zżarliście już półtorej wsi, odkąd przyszliśmy z gór. Czego więcej wam się zachciewa? A były takie czasy, żebyście Billowi podziękowali za ochłap tłustego barana z tej doliny! — To rzekłszy William ugryzł przypieczone udo baranie i otarł usta rękawem.

Tak, niestety, nie inaczej zachowują się trolle, i to nawet te, które mają tylko po jednej głowie. Bilbo usłyszał dość i powinien był natychmiast coś zrobić: albo zawrócić cichcem i ostrzec przyjaciół, że przy ogniu siedzi trzech trollów dużego kalibru, w złym humorze, którzy na pewno chętnie przekąsiliby dla odmiany pieczonego krasnoluda czy bodaj kucyka; albo szybko i zgrabnie wykonać robotę porządnego włamywacza. Prawdziwy bowiem, legendarny włamywacz pierwszej klasy przeszukałby w tym momencie kieszenie trollów — co się prawie zawsze opłaca, o ile oczywiście się uda — zwędziłby barana z rożna, ukradłby beczkę piwa i umknął nie postrzeżony. Włamywacz zaś innego pokroju, bardziej praktyczny, lecz obdarzony mniejszą ambicją zawodową, przeszyłby może jednego trolla po drugim sztyletem, nimby się obejrzeli. Wówczas ta noc zakończyłaby się dla krasnoludów pomyślnie.

Bilbo wszystko to rozumiał. Czytał o wielu rzeczach, których nigdy nie widział ani nie robił. Trząsł się zarówno ze strachu, jak i ze wstrętu. Marzył, by znaleźć się co prędzej o sto mil od tego miejsca, a jednak… a jednak, nie wiedzieć czemu, nie mógł się zdecydować na powrót do Thorina i kompanii z pustymi rękami. Stał więc w mroku, pełen rozterki. Spośród rozmaitych złodziejskich sztuk, o jakich w życiu słyszał, najłatwiejsza wydawała mu się kradzież kieszonkowa, toteż w końcu podpełznął w cieniu drzew tuż za plecy Williama.

Bert i Tom właśnie oddalili się ku beczce z piwem. William pociągnął ze dzbanka. Bilbo zebrał się na odwagę i wsunął małą rączkę do przepaścistej kieszeni trolla. Była w niej sakiewka, dla hobbita wielka jak worek węgla. „Ha! — pomyślał, zapalając się do tej nowej dla siebie roboty i ciągnąc ostrożnie sakiewkę w górę — dobry początek!"

Rzeczywiście, dobry! Bo sakiewki trollów z reguły bywają zaczarowane, a ta nie stanowiła wyjątku. „Ejże, coś ty za jeden?" — pisnęła, gdy ją Bilbo wyciągał z kieszeni; William odwrócił się błyskawicznie i capnął hobbita za kark, nim biedak zdążył dać nura między drzewa.

— Rety, Bert, patrzaj, co upolowałem! — zawołał William.

— Co to takiego? — spytali tamci, podchodząc bliżej.

— Niech mnie diabli, jeśli wiem. Coś ty za jeden?

— Bilbo Baggins, włamy… hobbit — rzekł nieszczęsny Bilbo trzęsąc się od stóp do głów i zastanawiając się, jak tu huknąć sowim głosem, zanim mu troll zdusi gardło.

— Włamyhobbit? — spytali trochę zaskoczeni. Trolle na ogół ciężko myślą i bardzo podejrzliwie traktują każde nowe zjawisko.

— I co ma taki włamyhobbit do roboty w mojej kieszeni? — spytał William.

— Nada się toto na pieczeń? — spytał Tom.

— Można spróbować — rzekł Bert chwytając za szpikulec.

— Nie starczy bodaj raz na ząb — powiedział William, który już był po dobrej kolacji. — Mało zostanie, jak się odrzuci skórę i gnaty.

— Może jest ich więcej gdzieś w pobliżu, to udusiłoby się w potrawce — rzekł Bert. — Gadaj no, małe paskudztwo, czy jest dużo takich jak ty w tym lesie? — spytał, przyglądając się kudłatym stopom hobbita, po czym chwycił go za wielkie palcu u nóg i potrząsnął.

— Mnóstwo! — krzyknął Bilbo, zapominając w pierwszym strachu, że nie wolno zdradzać przyjaciół. — Nie ma ani na lekarstwo — poprawił się natychmiast.

— Co to znaczyć? — spytał Bert, nie wypuszczając go z ręki, ale teraz trzymając już za włosy, głową do góry.

— To, co mówię — bez tchu odpowiedział Bilbo. — Proszę, niech mnie łaskawi panowie nie pieką na rożnie. Sam jestem doskonałym kucharzem i wolę gotować niż być gotowanym, jeśli pan rozumie, co mam na myśli. Przyrządzę wam coś pysznego, wspaniałe śniadanko, byleście mnie nie zjedli na kolację.

— Biedny głuptak — rzekł William. — Jak już wspomniałem, najadł się na kolacje po gardłodziurki i wypił morze piwa. — Biedny głuptak. Puśćmy go żywego.

— Nie puszczę, dopóki nie powie, co to znaczy: i mnóstwo, i ani na lekarstwo — powiedział Bert. — Nie chcę, żeby mi poderżnęli gardło, jak zasnę. Będę mu na ogniu przypiekał pięty, póki nie wygada wszystkiego.