Выбрать главу

– I mogła na tym poprzestać! Nie musiała nikogo palić, żeby upozorować własną śmierć!

– Tak właśnie zamierzała postąpić. Chciała przekonać wszystkich, że uciekła ze Stelyosem. Jednak zaabsorbowana planowaniem ucieczki, zapomniała o przyjeździe Aleksandry. Przypomniała sobie o tym zbyt późno. Ale zorientowała się, że siostrzenica nie przyjmie do wiadomości, że mogłaby zniknąć, nie czekając na nią, i że doprowadzi do wszczęcia śledztwa. Musiała podrzucić jakieś ciało, żeby mieć spokój.

– A Dompierre? Skąd wiedziała, że będzie węszył w tej sprawie?

– Prawdopodobnie ukrywała się w domu w Dourdan. Tam właśnie zauważyła Dompierre’a, gdy szedł do jej ojca. Podążyła jego tropem i zabiła go. Ale on napisał jej nazwisko.

Marek nagle krzyknął. Bał się, było mu gorąco, drżał.

– Nie! – krzyczał. – Nie! Tylko nie Zofia! Nie ona! Ona była piękna! To straszne, przerażające!

– „Historykowi nie wolno odrzucać żadnej prawdy” – powiedział Łukasz.

Ale Marek wybiegł, krzycząc do Łukasza, żeby wypchał się swoją historią, i gnał ulicą, zatykając uszy dłońmi.

– Jest nadwrażliwy – wyjaśnił Vandoosler.

Łukasz wrócił do swojego pokoju. Chciał zapomnieć. Pracować.

Vandoosler został sam ze zdjęciem. Bolała go głowa. Leguennec prawdopodobnie przeczesywał teraz rejony, w których gromadzili się bezdomni. Szukał zaginionej 2 czerwca kobiety. Kiedy się rozstawali, zarysowywał się pewien trop w rejonie mostu Austerlitz. Niejaka Luiza, stara mieszkanka tego miejsca, tak przywiązana do swojego kąta, że żadne groźby nie zdołały jej przepędzić spod kolumny, gdzie urządziła sobie domek z kartonów, Luiza znana z popisów plugawego krasomówstwa na Dworcu Lyońskim, od przeszło tygodnia nie pojawiała się u siebie. Bardzo możliwe, że piękna Zofia zabrała ją ze sobą i podpaliła.

Tak, naprawdę bardzo bolała go głowa.

XXXIV

Marek biegł bardzo długo, dopóki starczyło mu sił, dopóki nie poczuł dotkliwego palenia w płucach. Bez tchu, w koszuli, którą pot przykleił do pleców, usiadł na pierwszym napotkanym kamieniu. Na ten spory kamień sikały wszystkie okoliczne psy. Ale on miał to teraz gdzieś. Huczało mu w głowie, więc chwycił ją w dłonie i myślał. Ogarnęła go groza, bał się, ale próbował się uspokoić, żeby odzyskać zdolność logicznego myślenia. Nie tupać i nie wrzeszczeć jak dzieciak, któremu wypadła plastikowa piłeczka. Nie snuć rozważań na temat ruchów płyt skorupy ziemskiej. Ale nie potrafił myśleć, siedząc na tym kamieniu cuchnącym psimi szczynami. Musiał iść, noga za nogą. Jednak przedtem musiał złapać oddech. Rozejrzał się, żeby ustalić, dokąd dotarł. Był w alei d’Italie. Więc przebiegł taki kawał? Podniósł się wolno i ostrożnie, otarł pot z czoła i podszedł do stacji metra. „Maison Blanche”, Biały Dom, Biały… Z czymś mu się to kojarzyło. A tak, z białym wielorybem. Z Moby Dickiem. Z pięciofrankówką w obramowaniu kominka. Jakie to podobne do wuja – chciał prowadzić grę, chociaż wszystko to przemieniało się w koszmar. Wrócić aleją d’Italie. Iść miarowym krokiem. Przywyknąć do tej myśli. Dlaczego nie dopuszczał do siebie myśli, że to Zofia była sprawczynią wszystkiego, co się stało? Czy dlatego, że któregoś ranka natknął się na nią przed domem? A przecież oskarżenie Krzysztofa Dompierre’a było tak jaskrawe, tak oczywiste. Krzysztof. Marek zamarł. Ale znowu ruszył. I stanął. Przysiadł, żeby wypić kawę. I poszedł dalej.

Dopiero około dziewiątej wieczorem, głodny jak pies, z głową, która o mało nie pękła z bólu, dotarł do rudery. Wszedł do „refektarza”, żeby ukroić sobie kromkę chleba. Leguennec rozmawiał z chrzestnym. Każdy z nich trzymał w ręku talię kart do gry.

– Rajmund z Austerlitz – opowiadał Leguennec – stary kloszard, kumpel Luizy, potwierdził, że pewna piękna pani przyszła do niej jakiś tydzień temu, może więcej, ale było to w środę. Tej środy Rajmund jest pewien. Kobieta była elegancko ubrana, a kiedy mówiła, kładła rękę na gardle. Wchodzę pikami.

– Zaproponowała Luizie interes? – zapytał Vandoosler, zgarniając trzy karty, w tym jedną zakrytą.

– Właśnie. Rajmund nie wie, o co chodziło, ale Luiza miała gadane i była „niesamowicie obrotna”. Świetny interes… Dać się usmażyć w starym gracie w Maisons-Alfort… Biedna Luiza. Licytujesz.

– Bez trefli. Czekam. Co o tym sądzi wasz anatomopatolog?

– Teraz wszystko zaczyna mu się zgadzać, zwłaszcza jeśli chodzi o zęby. Dziwił się, że tylko tyle z nich zostało. Sam rozumiesz, Luiza miała już tylko trzy zęby. To wiele wyjaśnia. Może dlatego Zofia wybrała właśnie ją. Zabieram twoje kiery, wistuję w waleta karo.

Marek wsunął do kieszeni pajdę chleba i dwa jabłka. Zastanawiał się, w cóż to grają ci dwaj. Ale w gruncie rzeczy wcale go to nie obchodziło. Musiał się przejść. Nie skończył swego marszu. Nie oswoił się z tą myślą. Wyszedł i skręcił tym razem w przeciwną stronę ulicy Chasle, mijając front zachodni. Zmrok był już bliski.

Szedł jeszcze przez dobre dwie godziny. Położył ogryzek jabłka na obrzeżu fontanny przy Saint-Michel, drugi na cokole Lwa z Belfort. Z ogromnym trudem dowlókł się do tego lwa i resztką sił wspiął się na cokół. Widnieje na nim krótki poemacik, zapewniający, że nocą ten lew spokojnie przechadza się po Paryżu. Marek pomyślał z ulgą, że przynajmniej to na pewno jest bujda. Kiedy zeskoczył na ziemię, czuł się już znacznie lepiej. Wrócił na ulicę Chasle jeszcze z bólem głowy, ale już odprężony. Oswoił się z tą myślą. Zrozumiał. Wszystko było w porządku. Wiedział, gdzie jest Zofia. Zajęło mu to sporo czasu.

Spokojnie wszedł do ciemnego „refektarza”. Było wpół do dwunastej, wszyscy już spali. Zapalił światło, napełnił czajnik elektryczny wodą. Przerażającego zdjęcia nie było już na drewnianym stole. Leżała na nim tylko jakaś karteczka. Rozpoznał charakter pisma Mateusza: „Julia sądzi, że wie, gdzie ona się ukrywa. Jedziemy razem do Dourdan. Boję się, żeby nie próbowała pomóc jej w ucieczce. Jeżeli się czegoś dowiem, zadzwonię do Aleksandry. Pozdrowienia pierwotniaka. Mateusz”.

Marek upuścił czajnik.

– Co za dureń! – szepnął. – Co za dureń!

Przeskakując po kilka stopni, wbiegł na trzecie piętro.

– Łukasz, ubieraj się! – krzyknął, szarpiąc go za ramię.

Łukasz otworzył oczy, gotując się do walki na słowa.

– Nie, nie czas na to, żadnych dyskusji. Jesteś mi potrzebny. Zbieraj się!

Potem Marek pobiegł na poddasze i wyciągnął z łóżka Vandooslera.

– Ona ucieknie! – rzucił, zadyszany. – Szybko, Julia, Mateusz, oni już pojechali! Ten idiota, Mateusz, nie zdaje sobie sprawy z zagrożenia. Wyjeżdżam natychmiast z Łukaszem. Ty wyciągnij z łóżka Leguenneca. Zabierz się z jego ludźmi do Dourdan, w aleję Strzelistych Cisów dwanaście.

I Marek wypadł jak burza. Po wielogodzinnych biegach i marszach z trudem zmuszał nogi do ruchu. Łukasz, jeszcze nie całkiem rozbudzony, schodził na dół, po drodze wskakując w buty i trzymając w ręku krawat.

– Czekam na ciebie przed domem Relivaux! – krzyknął Marek, wyprzedzając go.

Zbiegł po schodach, błyskawicznie pokonał odległość dzielącą go od furtki i zaczął wrzeszczeć, stojąc pod oknem Piotra Relivaux.

Piotr wychylił się zaniepokojony. Dopiero niedawno wrócił, a odkrycie napisu na czarnym samochodzie całkowicie go pogrążyło.

– Proszę rzucić mi kluczyki do samochodu! – krzyknął Marek. – To sprawa życia lub śmierci!

Relivaux nie zadawał żadnych pytań i nie namyślał się. Kilka sekund później Marek wsunął rękę za sztachety i chwycił spadające kluczyki.