Выбрать главу

– Ale podejrzenie padło na jej brata. Krąg zbytnio się zaciskał. Nakłoniła go do ucieczki, żeby nie zaczął mówić, żeby nie strzelił jakiejś gafy. Szczęście dopisało jej raz jeszcze, kiedy na karoserii odnaleziono wiadomość od zmarłego. To ją ocaliło… Dompierre oskarżył Zofię, żywego trupa! Wszystko było w idealnym porządku… Ale ja nie potrafiłem się z tym pogodzić. Nie Zofia, nie, nie Zofia… I nadal nie rozumiałem, skąd się wzięło drzewo… Nie, nie mogłem się z tym pogodzić…

– Smutna wojna – powiedział Łukasz.

Kiedy około czwartej nad ranem wrócili do rudery, buk był już wykopany, a ciało Zofii ekshumowano i zabrano. Tym razem nikt nie pomyślał, żeby ponownie zasadzić drzewko.

Ewangeliści byli zbyt poruszeni i zmęczeni, żeby położyć się spać. Marek i Mateusz, nadal otuleni w koce, przysiedli na murku. Łukasz stanął po przeciwnej stronie ulicy, na śmietniku. Spodobało mu się to. Vandoosler palił, przechadzając się tam i z powrotem. Noc była ciepła. A zabawa ze studnią skończyła się tak, jak myślał. Po łańcuchu na pewno zostanie szrama na ramieniu, skręcona jak wijący się wąż.

– Będzie pasować do twoich pierścieni – rzekł Łukasz.

– Przecież to na drugiej ręce!

Aleksandra wpadła się z nimi przywitać. Obudziła się, kiedy policjanci przyjechali wykopać drzewo i odnaleźli zwłoki, i nie mogła już zasnąć. Przyszedł także Leguennec. Oddać jej bazalt. A Mateusz powiedział, że przed chwilą, kiedy siedział w wozie policyjnym, przypomniał sobie zakończenie tamtej wyliczanki z krową. Wróciło samo, kiedy wcale o tym nie myślał. Powie jej to któregoś dnia, bo w końcu to zupełnie nieistotny drobiazg. Jasne!

Aleksandra uśmiechnęła się. Marek się jej przyglądał. Chciałby, żeby go pokochała. Tak po prostu, nagle, żeby spróbować…

– Mateuszu, powiedz mi wreszcie – zagadnął kolegę – co szeptałeś do ucha Julii, kiedy chciałeś ją skłonić do mówienia?

– Nic… Szeptałem tylko: „Mów, Julio”.

Marek westchnął.

– Domyślałem się, że nie ma w tym żadnej sztuczki. To by było zbyt piękne.

Aleksandra ucałowała ich i poszła. Nie chciała zostawiać synka samego. Vandoosler powiódł wzrokiem za jej wysoką, smukłą sylwetką, która coraz bardziej się oddalała. Trzy małe punkciki. Bliźnięta, jego żona. Cholera! Zwiesił głowę, zgniótł niedopałek obcasem.

– Powinieneś iść spać – usłyszał głos Marka.

Vandoosler ruszył w stronę rudery.

– Odkąd to wuj cię słucha? – zdziwił się Łukasz.

– Nie słucha mnie – odparł Marek. – Zobacz, wraca.

Vandoosler podrzucił przedziurawioną pięciofrankówkę i chwycił ją w locie.

– Musimy ją wywalić – powiedział. – I tak nie da się jej podzielić na dwanaście części.

– Nie ma nas przecież dwunastu – powiedział Marek. – Jest nas czterech.

– A to by było zbyt proste – odparł Vandoosler.

Zamachnął się i moneta zabrzęczała gdzieś daleko, spadając na chodnik. Łukasz stanął na śmietniku, śledząc prawdopodobny tor jej lotu.

– Żegnaj, soldzie! – zawołał.