Выбрать главу

– Pokonaliśmy parę ładnych lat – mruknął Łukasz.

– Co się stało? – zapytał znowu Mateusz.

– Nic. Łukasz zauważył sąsiadkę z frontu zachodniego, zmierzającą w naszym kierunku. Postanowił, że nie zareagujemy na dźwięk dzwonka.

– Dzwonek jest wciąż zepsuty – powiedział Mateusz.

– Szkoda, że to nie sąsiadka z frontu wschodniego – wtrącił Łukasz. – Bo sąsiadka z frontu wschodniego jest ładna. Czuję, że z frontem wschodnim można by podjąć pertraktacje.

– Skąd wiesz?

– Przeprowadziłem kilka akcji zwiadu taktycznego. Wschód jest bardziej pociągający i przychylniejszy.

– Ale odwiedza nas Zachód. I nie rozumiem, dlaczego mielibyśmy nie otwierać – przerwał ostro Marek. – Lubię ją, zamieniliśmy któregoś ranka kilka słów. Zresztą dla własnego dobra powinniśmy zjednać sobie sąsiadów. Z przyczyn strategicznych.

– Oczywiście – zgodził się Łukasz – jeśli rozważasz to z punktu widzenia dyplomacji.

– Raczej gościnności. A jeśli wolisz – w kategoriach czysto ludzkich.

– Już puka do drzwi – przerwał Mateusz. – Pójdę jej otworzyć.

– Mateuszu! – syknął Marek, chwytając go za ramię.

– Co? Przecież sam tego chciałeś.

Marek spojrzał na niego, bezradnie rozkładając ręce.

– Jasne. Cholera! – mruknął Mateusz. – Ubranie, trzeba się ubrać.

– Właśnie, Mateuszu. Ubranie bywa konieczne.

Wskoczył w spodnie i sweter, podczas gdy Marek i Łukasz schodzili na dół.

– Przecież tyle razy tłumaczyłem mu, że sandały to za mało – rzucił po drodze Łukasz.

– A ty – mruknął gniewnie Marek – lepiej się zamknij.

– Dobrze wiesz, że nie tak łatwo mi się zamknąć.

– To fakt – przyznał Marek. – Ale tę sprawę zostaw już mnie. Znam tę sąsiadkę i ja otworzę jej drzwi.

– Skąd ją znasz?

– Przecież mówiłem. Rozmawialiśmy. O głupstwie. O drzewie.

– O jakim drzewie?

– O młodym buku.

VII

Wyraźnie skrępowana Zofia siedziała sztywno na krześle, które jej wskazano. Od czasów greckich przywykła do przyjmowania lub odrzucania propozycji spotkań z dziennikarzami i wielbicielami, lecz nie do wpraszania się do ludzi. Już od blisko dwudziestu lat nie pukała do cudzych drzwi ot tak, bez uprzedzenia. Teraz siedziała w obcym pokoju, otoczona przez trzech mężczyzn, i zastanawiała się, co też mogli pomyśleć o tak zaskakującym zachowaniu sąsiadki, która wpada, żeby ich przywitać. Dziś nikt już tak nie postępuje. Dlatego chciała się jak najszybciej wytłumaczyć. Czy jednak mogła z nimi rozmawiać tak, jak to sobie wyobrażała, obserwując ich z okna na drugim piętrze? Kiedy już stanie się z ludźmi twarzą w twarz, wiele się zmienia. Marek pół stał, pół siedział na solidnym, drewnianym stole, krzyżując szczupłe nogi. Był przystojny, a z jego niebrzydkiej twarzy spoglądały na nią spokojne oczy, które jej nie ponaglały. Siedzący przed nią Mateusz także miał ładne rysy twarzy, może za grube usta i zarys podbródka, ale nagradzał to urok jego oczu, niebieskich jak morska woda w bezwietrzny dzień. Łukasz, który krzątał się, wyjmując szklanki i butelki, raz po raz odrzucał do tyłu gęste włosy. Miał twarz dziecka i krawat dorosłego mężczyzny.

Uspokoiła się. Przecież nie przyszłaby tu, gdyby nie ogarnął jej strach!

– Muszę przyznać – zaczęła, biorąc z rąk uśmiechniętego Łukasza szklankę, którą jej podał – że przykro mi, iż panom przeszkadzam, ale szukam kogoś, kto zechciałby wyświadczyć mi przysługę.

Dwie twarze miały wyczekujący wyraz. Teraz musiała już wszystko im wyjaśnić. Ale jak powiedzieć o czymś tak żałosnym? Łukasz wcale nie słuchał. Wychodził i wracał, jakby czuwał nad gotującym się w kuchni daniem, którego przyrządzenie bez reszty skupiało jego uwagę i któremu musiał poświęcić wszystkie siły.

– Chodzi o pewne dziwaczne zdarzenie. Ale potrzebny mi ktoś, kto wyświadczy mi przysługę – powtórzyła Zofia.

– Jakiego rodzaju przysługę? – zapytał łagodnym tonem Marek, jakby chciał jej pomóc.

– Trudno to powiedzieć, a wiem, że i tak przez ostatni miesiąc dużo pracowaliście. Chodzi o wykopanie dołu w moim ogrodzie.

– Brutalna interwencja na froncie zachodnim – szepnął Łukasz.

– Oczywiście – ciągnęła Zofia – zapłacę wam, jeśli się dogadamy. Powiedzmy… trzydzieści tysięcy franków dla was trzech.

– Trzydzieści tysięcy franków? – powtórzył szeptem Marek. – Za wykopanie dołu?

– Wróg podjął próbę przekupstwa – mruknął niemal bezgłośnie Łukasz.

Zofia czuła się skrępowana. Mimo to wydawało jej się, że trafiła pod właściwy adres. I że nie powinna się wycofywać.

– Tak. Trzydzieści tysięcy franków za wykopanie dołu i za milczenie.

– Ależ – wtrącił Marek – proszę pani…

– Nazywani się Relivaux, Zofia Relivaux. Jestem waszą sąsiadką z prawej strony.

– Nie – przerwał cicho Mateusz. – Nie.

– Rzeczywiście jest pani naszą sąsiadką – ciągnął półgłosem Mateusz. – Ale nie jest pani Zofią Relivaux. Jest pani żoną pana Relivaux. ale nazywa się pani Zofia Simeonidis.

Marek i Łukasz spoglądali na Mateusza zdumieni. Zofia uśmiechnęła się.

– Sopran liryczny – ciągnął Mateusz. – „Manon Lescaut”, „Madame Butterfly”, „Aida”, „Otello”, „Cyganeria”, „Elektra”… Ale już od sześciu lat nie pojawia się pani na scenie. Pozwoli pani, że powiem, iż to dla mnie zaszczyt, mieć panią za sąsiadkę.

I Mateusz skłonił głowę w geście wyrażającym szacunek. Przypatrując mu się, Zofia pomyślała raz jeszcze, że trafiła pod właściwy adres. Westchnęła z zadowoleniem, a jej oczy obiegły przestronny pokój, wyłożony terakotą, świeżo pomalowany, o kiepskiej akustyce, którą poprawić mogłoby obfitsze umeblowanie. Trzy weneckie okna wychodziły na ogród. Wnętrze przypominało nieco klasztorny refektarz. Przez niskie, również zwieńczone łukiem drzwi wchodził i wychodził Łukasz, wciąż z drewnianą chochlą. W klasztorze, zwłaszcza w refektarzu, można przecież wszystko wyznać.

– Skoro pan już wszystko o mnie powiedział, nie muszę się przedstawiać – skwitowała Zofia.

– W przeciwieństwie do nas – odparł Marek, na którym słowa Mateusza zrobiły spore wrażenie. – On to Mateusz Delamarre…

– Nie trzeba – przerwała mu Zofia. – Trochę mi wstyd, że już was znam, ale chcąc nie chcąc, słyszy się sporo z tego, co dzieje się w sąsiedzkim ogrodzie.

– Chcąc nie chcąc? – zdziwił się Łukasz.

– Właściwie, chcąc, ma pan rację. Patrzyłam i słuchałam, i to uważnie. Przyznaję się do tego.

Zofia na chwilę zamilkła. Zastanawiała się, czy Mateusz odgadł, że widziała go z małego okna.

– Nie szpiegowałam was. Po prostu mnie zainteresowaliście. Domyślałam się, że mogę was potrzebować. Co byście powiedzieli, gdyby pewnego ranka w waszym ogrodzie pojawiło się drzewo, o którego pochodzeniu nic byście nie wiedzieli?

– Szczerze mówiąc – odparł Łukasz – nasz ogród jest w takim stanie, że prawdopodobnie nawet byśmy go nie zauważyli.

– Nie o to chodzi – wtrącił się Marek. – Domyślam się, że mówi pani o tym młodym buku?

– Właśnie – Zofia skinęła głową. – Przybył pewnego ranka. Bez słowa. Nie wiem, kto go zasadził. To nie jest prezent. I nie zrobił tego ogrodnik.

– Co sądzi o tym pani mąż? – zapytał Marek.

– Jest mu to obojętne. To bardzo zajęty człowiek.

– Chce pani przez to powiedzieć, że nic go to nie obchodzi? – odezwał się Łukasz.