Выбрать главу

– Na ogół staje – dodał Vandoosler.

– Ale nie wszystko wam powiedziałem – podjął Marek. – Teraz róbcie z tą wiedzą, co chcecie. Uprzedzam jednak – to mój chrzestny i wuj. Jest bratem mojej matki, więc tak czy inaczej nie ma o czym mówić. Zostanie tu. Jeżeli wspólna chata wam nie odpowiada…

– Stara rudera – wtrąciła Zofia Simeonidis. – Tak nazywają ją mieszkańcy dzielnicy.

– Niech będzie… jeśli stara rudera nie odpowiada wam z powodu wuja, który osobliwie traktował pracę w policji, możecie pakować manatki. Stary i ja poradzimy sobie bez was.

– Dlaczego tak się denerwujesz? – zapytał Mateusz, którego niebieskie oczy były oazą spokoju.

– Też tego nie rozumiem. – Łukasz znowu wzruszył ramionami. – Facet daje się ponosić nerwom i wyobraźni. Ale wiesz, tacy są ludzie średniowiecza. Moja cioteczna babka pracowała w rzeźni, a ja wcale się tym nie przejmuję.

Marek, nagle się uspokoiwszy, spuścił głowę i splótł ręce. Zerknął ukradkiem na śpiewaczkę z frontu zachodniego. Co też postanowi teraz, wiedząc, że w domu, to znaczy w tej starej ruderze, mieszka stary, zepsuty gliniarz?

Zofia jakby czytała w jego myślach.

– Jego obecność wcale mi nie przeszkadza – powiedziała.

– Trudno znaleźć osobę bardziej godną zaufania niż skorumpowany gliniarz – rzekł stary Vandoosler. – Zalety takiego faceta to słuchanie, dążenie do poznania prawdy i świadomość, że ma trzymać język za zębami. W pewnym sensie to ideał.

– Choćby wątpliwy – dodał półgłosem Marek – ale wujek był świetnym gliną. Może się nam przydać.

– Nie martw się – uspokajał go Vandoosler, zwracając spojrzenie na Zofię. – Pani Simeonidis sama to oceni. Oczywiście, jeżeli pojawią się jakieś problemy. A co do tych trzech – powiedział, wskazując młodych ludzi – to nie są głupcami. Oni też mogą się przydać.

– Nie powiedziałam, że są głupcami – odparła Zofia.

– Chyba warto trochę bliżej ich poznać – dodał Vandoosler. – O moim siostrzeńcu Marku sporo mógłbym powiedzieć. Mieszkał u mnie w Paryżu jako dwunastolatek… właściwie był już wtedy prawie ukształtowany. Skłonny do gniewu, uparty, egzaltowany, łatwo dawał się zbijać z tropu, ale już był za sprytny, żeby siedzieć spokojnie. Niewiele mogłem zrobić. Wpoiłem mu tylko parę zdrowych zasad, dotyczących koniecznego zamętu, w którym trzeba nieustannie żyć. Umiał sobie radzić. Dwóch pozostałych zacząłem poznawać dopiero przed tygodniem i jak na razie prezentują się całkiem nieźle. To ciekawy zespół, każdy z nich ma wielką pasję. Zabawna gromadka. Ale przechodząc do rzeczy, po raz pierwszy spotykam się z taką sprawą. Chyba i tak za długo zwlekała pani z zajęciem się tym drzewem.

– Ale co miałam zrobić? – powiedziała Zofia. – Policjanci by mnie wyśmiali.

– Co do tego nie ma cienia wątpliwości – zgodził się Vandoosler.

– A nie chciałam denerwować męża.

– Chodzący rozsądek.

– Dlatego czekałam… aż lepiej ich poznam. Ich.

– Jak mamy to zrobić – zapytał Marek – jeśli nie chce pani niepokoić męża?

– Pomyślałam – powiedziała Zofia – że moglibyście się podać za robotników zatrudnionych przez miasto. Weszlibyście pod pozorem sprawdzania przewodów elektrycznych lub czegoś w tym rodzaju. Czegokolwiek, co wymaga robót ziemnych. Oczywiście wykop musiałby biec pod tym drzewem. Dam wam dodatkowe pieniądze na ubrania robocze, wynajem wozu i narzędzia.

– Zgoda – powiedział Marek.

– To się da załatwić – dodał Mateusz.

– Będzie pani mogła obserwować reakcję męża, kiedy przyjdą z planami wykopów? – zapytał Vandoosler.

– Postaram się – odparła Zofia.

– Zna ich twarze?

– Jestem pewna, że nie. Zupełnie nie zwraca na nich uwagi.

– Doskonale – powiedział Marek. – Dziś jest czwartek. Musimy dopracować plan i przygotować, co trzeba… W poniedziałek rano zadzwonimy do pani drzwi.

– Dziękuję – rzekła Zofia. – Zabawne, ale w tej chwili jestem przekonana, że pod drzewem nic nie ma.

Otworzyła torebkę.

– Oto pieniądze – powiedziała. – Pełna kwota.

– Już teraz? – zdziwił się Marek.

Stary Vandoosler uśmiechnął się. Zofia Simeonidis była wyjątkową kobietą. Nieśmiała, na pozór niezdecydowana, mimo to już przygotowała pieniądze. Czy była aż tak pewna, że ich przekona? Wydało mu się to interesujące.

VIII

Po wyjściu Zofii Simeonidis przez chwilę wszyscy krążyli po pokoju, nie wiedząc, co ze sobą zrobić. Stary Vandoosler postanowił zjeść kolację w swoim podniebnym apartamencie. Zanim wyszedł, obserwował współlokatorów. Wszyscy trzej jakby utknęli, każdy przy innym oknie, i teraz wpatrywali się w ciemny ogród. Pod łukami okiennych wykuszy wyglądali niczym zwrócone plecami do widza posągi. Posąg Łukasza po lewej, w środku statua Marka, po prawej Mateusza. Święty Łukasz, święty Marek i święty Mateusz zastygli w bezruchu, każdy w swej alkowie. Dziwni chłopcy, niezwykli święci. Marek splótł ręce na plecach i stał wyprostowany w lekkim rozkroku. Vandoosler popełnił w życiu wiele głupstw, ale bardzo kochał siostrzeńca. Choć nigdy nie stali nad chrzcielnicą.

– Czas na kolację – przerwał milczenie Łukasz. – Upiekłem pasztet.

– Z czego? – zainteresował się Mateusz.

Mężczyźni wciąż nie ruszali się z miejsc – rozmawiali, stojąc przy oknach i wpatrując się w ogród.

– Z zająca. Chudziutki pasztet. Myślę, że jest smaczny.

– Zając to drogie mięso – stwierdził Mateusz.

– Marek zwędził go dziś rano i przyniósł – powiedział Łukasz.

– Fajnie! – uznał Mateusz. – Marek jest podobny do swego wujaszka. Dlaczego zwędziłeś tego zająca?

– Bo Łukasz miał na niego wielką ochotę, a zając jest za drogi.

– Jasne – rzekł Mateusz. – Skoro tak do tego podchodzisz… Powiedz, jak to się stało, że nosisz to samo nazwisko co brat twojej matki?

– Moja matka była samotna, durniu.

– Jedzmy już – wtrącił Łukasz. – Dlaczego się go czepiasz?

– Nie czepiam się. Po prostu pytam. Co takiego zrobił Vandoosler, że go wyrzucili?

– Pomógł zabójcy w ucieczce.

– Jasne… – powtórzył Mateusz. – Vandoosler… jakie to nazwisko?

– Belgijskie. Właściwie pisało się je Van Dooslaere. Ale było za trudne. Mój dziadek osiadł we Francji w tysiąc dziewięćset piętnastym.

– A – mruknął Łukasz. – Był na froncie? Zostawił jakieś zapiski, listy?

– Nic mi o tym nie wiadomo – powiedział Marek.

– Trzeba by to zbadać. – Łukasz wciąż stał przy oknie.

– Ale przedtem – powiedział Marek – zajmiemy się kopaniem rowu. Nie mam pojęcia, w co wdepnęliśmy.

– W gówno – odparł Mateusz. – Można się przyzwyczaić.

– Siadajmy do stołu – przerwał im Łukasz. – I udawajmy, że już się z niego wygrzebaliśmy.

IX

Vandoosler wracał z targu. Robienie zakupów powoli stawało się jego codziennym obowiązkiem. Nie ciążyło mu to, wręcz przeciwnie. Lubił włóczyć się po ulicach, obserwować ludzi, chwytać strzępy rozmów, włączać się w nie, przysiadać na ławkach, gawędzić o codziennych sprawach. Nawyki policjanta, instynkt uwodziciela, życiowa tułaczka. Uśmiechnął się. Ta nowa dzielnica przypadła mu do gustu. Nowy dom też. Opuścił stare mieszkanie, nie oglądając się za siebie, zadowolony, że może zacząć nowe życie. Zawsze bardziej pociągało go zaczynanie czegoś nowego niż kontynuacja.