Выбрать главу

Jacek Komuda

Imię Bestii

© 2005

Oto weselne gody szubienicy Tu jej z wisielcem kojarzy się para; Miejski pachołek pięciu, sześciu schwyci I będą dyndać: wedle zbrodni kara. Na czele ten, co szulerką się para, Wysoko, gdzie go deszcz moczy, wiatr suszy. Więc od strzeżonych domostw, bracia, wara, Bo próżno śmierci wymigać się stara Ten rzezimieszek, co mu urżną uszy. Uwaga na stryczek, wiara!

François Villon

„Ballady złodziejskie”

Diabeł w kamieniu

Litość i szubienica

W lochu paryskiego Châtelet było ciemno i wilgotno. Zapach potu, skóry i spalenizny przesycał powietrze. W piecu płonął ogień, w węglach rozgrzewały się katowskie kleszcze, cęgi i pręty. Czerwone blaski skakały po suńcie, wydobywały z mroku zarys konfesjonału czarownic, dyb pokrytych plamami wosku i brunatnymi śladami krwi. Odbijały się od oblicza wieńczącego posąg norymberskiej dziewicy, podkreślając ciemne plamy dziur w miejscach oczu okrutnej spiżowej panny. Pod sufitem przeciąg kołysał łańcuchami strappado.

– Małgorzato Garnier – głos Roberta de Tuillières, zastępcy prefekta, rozbrzmiewał głucho – czy w okrutny sposób, czarami i z pomocą diabła, zabiłaś kupca Henryka Wermilies, żaka Edwarda de Nimiere, księdza Justina Bossueta i innych zacnych paryskich obywateli?

– Litości, panie…

Małgorzata leżała na katowskiej ławie. Światło pochodni oświetlało jej szczupłe ciało wygięte w łuk, małe, naprężone piersi i kępkę włosów na złączeniu ud.

– To nie ja! To nie ja, panie wielmożny… Nie…

– Ciągnij! – rzucił Robert de Tuillières do mistrza Piotra Kręcikoło, który z rozdziawioną gębą gapił się na przesłuchiwaną. Z jego dolnej wargi zwisały nitki śliny. Kat skinął na pomocnika. Zachrobotały zapadki, gdy naparli na korby. Liny rozciągnęły Małgorzatę na ławie, przyciskając jej ciało do kolczastych jeży pod plecami. Drewniane kolce spłynęły krwią. Małgorzata zawyła.

De Tuillières skinął na Piotra Kręcikoło. Oprawcy zamarli.

– Małgorzato Garnier, czy przyznajesz się do morderstw popełnionych w Paryżu od wigilii świętego Jana roku zeszłego aż do Zielonych Świątek?

– Nieee! To nie jaaa! Nie ja! – krzyknęła dziewczyna. – Pomocy… Litości…

– Piszcie, pisarzu. Nie przyznaje się do winy mimo użycia ławy.

Pióro zachrobotało na papierze.

– Mistrzu Pietrze, czas na próbę wody.

Ciemne oczy Małgorzaty rozszerzyły się, gdy Piotrek Kręcikoło podszedł z zardzewiałym lejkiem. Pomocnik dźwignął ceber z wodą, a kat przyłożył narzędzie do ust ofiary. To załamało oskarżoną. Małgorzata szarpnęła głową, a gdy Piotr chwycił ją za podbródek, wyszeptała:

– Przyznaję się… do wszystkiego… Do wszystkiego. Słyszycieeeee!

– Piszcie, pisarzu. Oskarżona przyznaje się do winy!

Pióro zachrobotało w księdze…

– Mało strzymała, kumie – szepnął Kręcikoło do jednego z pachołków. – Mówiłem, że gdy dojdziemy do próby wody, będzie śpiewać jak słowiczek.

– Małgorzato Garnier, czy przyznajesz, że za pomocą czarów i diabelskiej trucizny sprowadziłaś śmierć na siedmiu paryskich mieszczan, ladacznicę i żebraka? – zapytał niski, gruby człowiek w poplamionym kubraku.

– Przyznaję się…

– Czyś zaprzedała duszę diabłu, aby pomógł ci zadawać większe cierpienia twoim ofiarom? Czyś przywoływała czarta, aby podpisać z nim cyrograf?

– Przyznaję…

– Czyś spółkowała z diabłem i knuła z nim na zgubę bogobojnych chrześcijan? Czyś podpisała pakt z demonem swoją miesięczną krwią?

Piotrek Kręcikoło spojrzał na pytającego. Złożył ręce i ścisnął je, jak gdyby właśnie chwytał za gardło czarta. Zastępca prefekta znał ten gest – w taki sposób kat Paryża dusił czarownice, które przed podpaleniem stosu wyparły się diabła.

– Nie mamy już do ciebie pytań – uciął Tuillières wywód ławnika. – Kacie, poluzuj liny.

Piotr Kręcikoło podniósł zapadki, luzował sznury wolno, w przeciwnym razie ból nastawianych stawów byłby gorszy niż zadawane wcześniej męczarnie. Małgorzata zaszlochała, łzy potoczyły się po jej policzkach. Robert de Tuillières zacisnął pięści.

– Miłosierdzie każe mi cię uprzedzić, że po przyznaniu się możesz oczekiwać tylko szubienicy.

Odwrócił się i ruszył do drzwi. Czuł na sobie wzrok Piotrka Kręcikoło. Doprawdy nie rozumiał, dlaczego oprawca przyglądał mu się tak badawczo. Podszedł do siwobrodego starca w płaszczu z kapturem.

– Gratulacje, szlachetny Robercie – rzekł siwobrody. – Teraz nie tylko prawo, ale i Bóg jest po waszej stronie.

– Nie róbcie ze mnie głupca, mistrzu Wilhelmie.

Wyszli z dusznej izby na korytarz. Szczury pisnęły, uciekając im spod stóp. De Tuillières zdjął pochodnię z uchwytu i poprowadził starca przez mrok więzienia.

– Wiem dobrze, tak jak i wy, że ona jest niewinna – powiedział zastępca prefekta.

– Więc po cóż ta tragikomedia?

– Wypuśćcie mnie! Wypuśćcie! Ja… Nie! Ja… Wypuśćcie! – wył więzień w celi, którą mijali. Obiema rękami uczepił się kraty, jakby chciał wyrwać ją z muru.

– Te dziewięć morderstw wstrząsnęło miastem. Pospólstwo wrze, grożą nam zamieszki i samosądy. Sprawa dotarła do króla. Nie mogę dłużej czekać…

– Rzucacie Małgorzatę Garnier na żer gawiedzi? A co, jeśli ją powiesicie, a Diabeł z Maubert uderzy znowu?

Wilhelm złowił nieruchome, obojętne spojrzenie dwójki dzieci siedzących na przegniłym słomianym barłogu w jednej z cel. Zastępca prefekta milczał.

– Skoro jego mość prefekt, zastępy pachołków, strażników dziennych i nocnych, prokuratorów i donosicieli, ladacznic, szynkarzy i paserów opłacanych przez Châtelet nie są w stanie schwytać mordercy, to w czym pomoże wam kapelan z kolegiaty Świętego Benedykta? Jestem za stary, aby uganiać się za tym… Diabłem po zaułkach, a lepiej nie mówić, czym skończyłaby się zbrojna konfrontacja. Łupie mnie w kościach, a pierwsza lepsza dziwka z Glatigny przewróciłaby mnie szczutką w nos.

– Bękarci! Idźcie od kraty! Precz! – darł się gruby pachołek Châtelet, okładając biczem ręce, które przeciskały się przez kraty celi.

Wilhelm potknął się o ludzką czaszkę, która z pluskiem wpadła do kałuży.

– Cała nadzieja w waszym rozumie, mistrzu Wilhelmie – rzekł zastępca prefekta.

Weszli na schody i po kilku krokach stanęli przed niską okutą furtą pilnowaną przez straże. Robert de Tuillières skinął na pachołków. Otwarli drzwi.

– Otóż i wasz więzień, mistrzu.

Starzec spojrzał zastępcy prefekta prosto w oczy.

– Nie obiecam wam cudu. Zrobię tylko to, co w mojej mocy.

– Niech wam Bóg pomaga!

– Wam Boża pomoc będzie znacznie bardziej potrzebna – wyszeptał Wilhelm.

Wszedł do celi. W małym, zatęchłym wnętrzu, oświetlonym przez kaganek i smugę światła wpadającego przez zakratowane okienko, był tylko jeden więzień. Wysoki, szczupły mężczyzna przykuty do łańcuchów zwieszających się ze ściany, ubrany w krótką burgundzką robe i dziurawe ciżmy ze zdartymi noskami. Mógł mieć zarówno trzydzieści, jak i dwadzieścia osiem, ba, może nawet czterdzieści lat. Jego twarz była poznaczona bliznami, na łbie miał kilkanaście szram.

– Oto François Villon – powiedział spokojnie Wilhelm – bękart paryskiej ulicznicy, którego trzydzieści lat temu znalazłem porzuconego przy wodopoju Aubreuvor de Paris, gdzie kurwy z Glatigny, Cite, Chapon i Champ-Flory pozostawiają niechciane dzieci. Oto François Villon, za którego studia słono zapłaciłem. Który został bakałarzem, a potem licencjatem nauk wyzwolonych… I okradł własne kolegium!