Słyszymy go, jak dyktuje rozdział na temat wpływu języka na myśl. Nie wierzę własnym uszom. Edmund Wells przekazuje swoją wiedzę człowiekowi na Ziemi. I to nie byle jakiemu człowiekowi, poprawiam się. Raoul miał rację. Nasz instruktor posługuje się medium, obawia się bowiem, że myśli nieprzelane na materialny nośnik mogą po prostu się ulotnić.
– Ten śmiertelnik, ten Ulisses Papadopulos, wie zatem więcej niż anioły – szepcze mój przyjaciel. – Chodźmy go zobaczyć. Coś czuję, że to będzie bardzo ciekawe doświadczenie…
51. ENCYKLOPEDIA
KWESTIA JĘZYKA: Język, którym się posługujemy, wpływa na nasz sposób myślenia. Na przykład we francuskim, obfitującym w synonimy i słowa o podwójnym znaczeniu, możemy pozwolić sobie na liczne niuanse dyplomatyczne. Język japoński, gdzie znaczenie słowa określane jest za pomocą intonacji, wymaga ciągłej uwagi i panowania nad emocjami. Wiele poziomów uprzejmości zmusza dodatkowo rozmówców do natychmiastowego umiejscowienia się w hierarchii społecznej.
Język ma nie tylko znaczenie edukacyjne i kulturalne, lecz zawiera także elementy wpływające na dane społeczeństwo: zarządzanie emocjami oraz zasady etyczne. Liczba synonimów w danym języku dla słów „kochać", „ty", „szczęście", „wojna", „nieprzyjaciel", „obowiązek" i „natura" jest znamienna dla wartości wyznawanych przez naród posługujący się tym właśnie językiem. Trzeba też wiedzieć, że nie sposób wywołać rewolucji bez zmiany języka i słownictwa. To bowiem język przygotowuje umysły na zmianę mentalności.
Edmund Wells,
Encyklopedia wiedzy względnej i absolutnej, tom IV
52. JACQUES. 7 LAT
Pod choinkę dostałem mój wymarzony statek kosmiczny. Ależ się ucieszyłem! Ucałowałem rodziców, a potem zjedliśmy dużo świątecznego jedzenia. Gęsie wątróbki, ostrygi, łosoś wędzony z koperkiem, indyk w sosie kasztanowym i Bûche de Noël [3].
Nie mogę pojąć, co im tak smakuje w tych – świątecznych daniach.
Moja starsza siostra Suzon tłumaczy mi, że wątróbka pochodzi od specjalnie tuczonej gęsi, młodsza siostra Marthe zapewnia, że homary wrzuca się żywe na wrzącą wodę, a mama prosi nas, byśmy sprawdzili, czy ostrygi są na pewno żywe, polewając je sokiem z cytryny. Jeśli małże się ruszają, oznacza to, że można je zjeść.
Po posiłku opowiadaliśmy sobie kawały. Tatuś opowiedział jeden, który bardzo mnie rozbawił.
– To historia gościa, którego potrąciła ciężarówka. Podnosi się, ale nagle nadjeżdża motor i wpada na niego. Facet wstaje, ale nadbiega koń i go tratuje. Wstaje, ale prawie natychmiast samolot wlatuje mu niemal prosto w twarz. Wtedy ktoś woła: „Zatrzymajcie karuzelę, mamy tu rannego!".
Z początku nie zrozumiałem, o co chodzi, ale kiedy już pojąłem, śmiałem się przez godzinę. Dowcipy, których w pierwszej chwili nie rozumiem, rozśmieszają mnie potem najbardziej.
Kawały to takie krótkie bajki. Dobry dowcip wymaga scenerii, bohatera i sytuacji kryzysowej albo trzymającej w napięciu akcji, które trzeba bardzo szybko przedstawić, nie nadużywając słów. Wymagają również zaskakującego zakończenia, a to też nie jest łatwe do wykonania. Muszę nauczyć się wymyślać kawały – wydaje mi się, że to będzie dobre ćwiczenie.
Kawały mają tę zaletę, że można je bezpośrednio testować. Opowiada się je i od razu widać, czy są śmieszne. Nie da się oszukiwać. Kiedy ludzie nie rozumieją naszego kawału albo uważają, że nie jest śmieszny, po prostu się nie śmieją. Zaryzykowałem.
– Wiecie, jak się zbiera papaję?
Wszyscy zaprzeczyli.
– Wi-widelcem.
Wszyscy się uśmiechnęli. Nikt się nie roześmiał. Pudło.
– Milutki – powiedziała mama, głaszcząc mnie po głowie.
Urażony ukryłem się w toalecie i zamknąłem drzwi na zasuwkę. To była moja zemsta. Siedziałem tam bardzo długo i nie pozwalałem nikomu wejść. Wreszcie wujek zaproponował wyważenie drzwi. „No może jednak lepiej nie", stwierdził tata. Wygrałem. WC to naprawdę świetna kryjówka.
Przez następne kilka dni doskonale się bawiłem moim statkiem kosmicznym. Żeby miał gdzie lądować, zbudowałem planetę kosmitów i pięciu małych ludków z papieru toaletowego, kleju i pociętych na paski plastikowych butelek. Moja planeta jest czerwona, niebo i woda są na niej czerwone. Całość pomalowałem na czerwono lakierem do paznokci – na szczęście mama jeszcze się nie zorientowała.
Następnie zabrałem się do spisywania przygód moich bohaterów. To historia o czterech astronautach lądujących na czerwonej planecie, pełnej potężnych kosmicznych wojowników, którzy niczego się nie boją. Astronauci zaprzyjaźniają się z nimi i poznają ich kodeks honorowy oraz sztukę walki, które całkowicie różnią się od tych obowiązujących na Ziemi.
Mona Lisa schrupała jednego z moich astronautów. Dzięki temu wpadłem na pomysł, by włączyć do mojej opowieści potwora, olbrzymią Angorę, której trzeba się za wszelką cenę wystrzegać. Teraz chciałbym, żeby ktoś przeczytał moją opowieść. Bo jeśli miałbym pisać dla samego siebie, to bez sensu!
53. VENUS. 7 LAT
Wszystko potoczyło się bardzo szybko.
Przymierzałyśmy z mamą ubrania w bardzo eleganckim butiku w Beverly Hills i jakiś pan podszedł do mnie i pogłaskał mnie po włosach. Mama zawsze mnie przestrzegała: „Nie pozwalaj się dotykać, nie bierz cukierków od nieznajomych". Ale tym razem mama była razem ze mną i jakoś nie przegoniła tego pana.
– Chciałbym zrobić jej kilka zdjęć. Jestem fotografem i robię właśnie katalog dla dużej firmy produkującej ubrania dla dzieci – oświadczył.
Mama odpowiedziała, że sama jest modelką, dobrze zna ten zawód i nie chce, żeby córka też przeżywała to piekło.
Potem z jakiegoś powodu zaczęli rozmawiać o cyfrach. Za każdym razem kiedy pan mówił jakąś liczbę, mama podawała inną, trochę wyższą. Rodzaj gry. W końcu mama powiedziała ostatnie słowo i wróciłyśmy do domu.
Tydzień później mama zaprowadziła mnie do pomieszczenia bardzo mocno oświetlonego. Wszyscy krzątali się koło mnie. Zrobiono mi makijaż. Uczesano mnie. Ubrano. Wszyscy powtarzali, że jestem piękna, ale to akurat wiem już od dawna. Jakaś pani zapewniała mnie, że jestem „najpiękniejsza". Doskonała.
No dobrze, skoro nikt z nich nie zauważył mojego feleru, czyli za długiego nosa, ja nie będę im o nim przypominać. Kazali mi usiąść na krześle i robili mi zdjęcia z wielu ujęć. Uwielbiam odgłos flesza. Mruczy jak dzikie zwierzę, które szykuje się do skoku, potem błysk i wszystko zaczyna się od nowa.
Następnie stałam na tle z chmur i udawałam, że bawię się lalką. Mama przyglądała mi się z dumą. Pan, którego wtedy spotkałyśmy, też tam był i znowu grał z mamą w liczby i chyba mama znowu wygrała. Podkreślała, że dokonałam czegoś niezwykłego i że w nagrodę spełni moje życzenie. Cokolwiek by to było, spełni je.
Zażyczyłam sobie być naprawdę doskonałą.
– Jesteś doskonała – powiedziała mama.
Rozpłakałam się.
– Nie. Mój nos jest za długi. Konieczna jest operacja plastyczna.
– Żartujesz! – zaśmiała się mama.
Ale ja nalegałam:
– Ty przecież zoperowałaś sobie zmarszczki i uda…
Zapadła cisza. Mama zawahała się, by po chwili oświadczyć:
– Zgoda. Przejdziesz do historii jako najmłodsza dziewczynka, która poddała się zabiegowi chirurgii estetycznej. Chodźmy.
Znalazłam się w specjalistycznej klinice, pod opieką chirurga dr. Ambrosia Di Rinaldiego, dawnego rzeźbiarza, który przekwalifikował się na pracę z ludzkim ciałem. Nazywają go tu Michałem Aniołem skalpela. Podobno to on wylansował większość popularnych aktorek, a nie ich agenci i rzecznicy prasowi. Chirurdzy to prawdziwi łowcy talentów. Ale ciii… to tajemnica, ludzie nie muszą o tym wiedzieć. Ambrosio jest wyjątkowo zdolny, operując mnie, weźmie pod uwagę wzrost, jaki osiągnę w przyszłości.