Выбрать главу

Uroczystość odbyła się bez zakłóceń o wyznaczonej wcześniej pomyślnej godzinie. Kapłani poprawnie wyrecytowali mantry. Panna młoda, przystrojona biżuterią przez młode kobiety z jej nowej rodziny, uśmiechała się skromnie. Nieprzeliczonej gęstwie krewnych rozdano słodycze. A pan młody prezentował się całkiem nieźle na czele orszaku weselnego. Było jednak coś, co wzbudziło silny sprzeciw Anjali. Szafir w naszyjniku panny młodej. Szafiry to podstępne kamienie. Choć załamują szkodliwe promienie Saturna, potrafią je również skupiać.

Amara Natha na pewno zdumiał zapał żony w łożu małżeńskim. Anjali, która powędrowała do ich domu za swoją panią, późnym wieczorem słyszała jego zaprawione zaskoczeniem sapanie i swawolne odgłosy dobiegające zza okna i wznoszące się ku dachowi, na którym leżała. Jak później zauważyła w rozmowie ze sprzedawcą paan, ten poważny młody człowiek na pewno nie spodziewał się, że jego cicha narzeczona przejmie inicjatywę. Szczęście dla niej, że był taki niedoświadczony. Każdy inny na jego miejscu nabrałby podejrzeń, l choć plotki o przygodach panny młodej dotarły nawet do hidżrów, którzy przyszli wyśmiewać gości weselnych, Amar Nath i jego rodzina byli zbyt dumni, aby dawać posłuch paplaninie eunuchów i służby. Ze świeżo poślubioną żoną u boku młody mąż wrócił do rozmyślań o nie rozstrzygniętej kwestii granic i znaczeniu Persów w edukacji chłopców z dobrych rodzin. Przez dziewięć miesięcy, a może trochę mniej, młody mąż brał udział w rozmaitych posiedzeniach i spotkaniach, młodej żonie urósł brzuch, a Anjali utkała wokół siebie misterną pajęczynę domysłów i pogłosek. Aż wreszcie któregoś popołudnia dziedziniec rozbrzmiał przeraźliwym krzykiem. Amrita zaczęła rodzić. Fatalny wpływ szafiru i znamienia dawał o sobie znać.

Astrologa wezwano na długo, zanim Pran Nath przyszedł na świat. Rodzina umieściła go pod wentylatorem na zacienionej werandzie, gdzie czekał, popijając herbatę z cukrem i kurczowo ściskając w ręku szkatułkę z wykresami.

Przyszło mu czekać bardzo długo.

Wypił herbatę. Starannie ulokował na stole szkatułkę. Zjadł owoce, obrawszy je ostrożnie nożem. Odmówił kolejnej porcji herbaty. Wstał, przeciągnął się i z satysfakcją poczuł, jak kręgi wracają na swoje miejsce przy wtórze lekkiego chrupnięcia. Uprzejmie odmówił wody sodowej z limonką. Krzyki rodzącej niosły się echem po całym ogrodzie.

Później astrolog wybrał się na krótką przechadzkę. Wąchał jaśmin i cieszył się cieniem drzew. Ogrodnik podlewał klomb obsadzony delikatnymi białymi liliami i gość przystanął, by pochwalić jego pracę. Twarz ogrodnika zajaśniała dumą. Potem obaj zamilkli, wsłuchani w coraz rozpaczliwsze jęki i łkania dochodzące z pokoju matki.

Kiedy słońce skryło się już za dachami, astrologowi zaproponowano, by się położył i odpoczął. Tym razem nie odmówił, choć trudno mu było zasnąć. Zajmował się wprawdzie narodzinami i ich znaczeniem, jednak samo zjawisko zawsze budziło jego niepokój. Krew i ból. Kobieca domena, niedostępna mężczyźnie, nawet będącemu znawcą Jyotish, dla którego większość tajemnic jest jasna i zrozumiała. Wolał traktować narodziny jako fakt matematyczny, dostojny przemarsz planet i konstelacji przez wyraźnie określone domy, sektory bezkresnej przestrzeni podzielonej siatką umownych linii. Parkosyzmy bólu, bieganina służących, krwawe, okropne sceny, jakie niewątpliwie rozgrywały się w pokoju na górze, to wszystko sprawiało mu wielką przykrość. Nieprzyjemnie było myśleć o planetach szarpiących łonem tej nieszczęsnej kobiety. Zawsze wyobrażał sobie wpływ gwiazd jako coś eterycznego, subtelnego.

A potem zapadła złowieszcza cisza. W napięciu wsłuchiwał się w odgłosy dobiegające z gęstniejących ciemności. Hałaśliwe brzęczenie owadów, skrzek papug przekrzykujących się w gałęziach drzew. I nic więcej. Nic człowieczego. Niedługo potem zjawiła się służąca z lampą oliwną. Postawiła ją na stole. Zewsząd zleciały się ćmy i zaczęły bić w szklaną osłonkę płomienia.

– Dziecko się urodziło – oznajmiła z dziwnym wyrazem triumfu na twarzy. – Chłopiec. Matka nie żyje.

Astrolog z rezygnacją pokiwał głową. Potem spojrzał na zegarek, otworzył szkatułkę, wyjął pióro i papier i zabrał się do pracy.

Wykres okazał się bardzo dziwny. I straszny. Gwiazdy tworzyły nieregularny, przerażający układ. W modelu ich oddziaływania brakowało równowagi. Wszystko zbaczało w stronę pasji i zmiany. Astrologowi taki rozkład wydał się nieprawdopodobny. Siły biegnące we wszystkich kierunkach, zgubny wpływ Księżyca i Saturna wróżyły najrozmaitsze przeobrażenia. To był wykres bez żadnych stałych elementów. Wykres pełen kłamstw. Astrolog zajrzał do swej księgi, by sprawdzić wyniki, pokrywając wyliczeniami papier nakrapiany brązowawymi cętkami.

Przyszłość chłopca była niejasna. Astrolog nie potrafił przewidzieć żadnej ze zwykłych rzeczy – ani długości życia, ani perspektyw małżeńskich, ani pomyślności materialnej. Układy wyłaniały się po to tylko, by zniknąć przy próbie określenia innego aspektu koniunkcji. Planety przemykały przez kolejne domy, zawieszone między pozycją przyjazną a wrogą. Widoczne możliwości po chwili ginęły z oczu. Astrolog nigdy dotąd nie był tak zdezorientowany.

Być może (choć nie dałby za to głowy) przez ten chaos wiodła jakaś droga. Jeśli tak, była z pewnością bardzo pokrętna. Jakim cudem tyle fałszu mogło prowadzić ku własnemu przeciwieństwu, ku rozwianiu iluzji? Podniósł głowę i spojrzał na prostokąt światła na piętrze. Dziecko pozna, co to cierpienie i strata. Czy naprawdę powinien mówić o tym ojcu? Ten człowiek właśnie opłakuje żonę. Na stole martwe ćmy ułożyły się w mandalę u podstawy lampy. Astrolog pomyślał o zmarłej kobiecie. Po jego ciele przebiegł dreszcz.

Po powrocie służąca zastała go nad nowym, starannie rozrysowanym wykresem, obrazującym pomyślną przyszłość, długie życie, synów i sukcesy w interesach. Porwany na strzępy pierwszy wykres leżał w szkatułce, ukryty przed wzrokiem innych.

Kiedy astrolog przyniósł panu horoskop nowo narodzonego syna, Pandit Razdan wyglądał na zadowolonego. Wszyscy i tak wiedzą, że astrologowie mówią swoim klientom to, co tamci chcą usłyszeć. Jeśli czyjaś broda płonie, zawsze znajdzie się ktoś, kto ogrzeje sobie przy niej ręce. A kto daje napiwek zwiastunowi ziej nowiny? Po ujrzeniu noworodka o białej skórze Anjali wiedziała, że wisi nad nim fatum.

Dziecko stękało i kwiliło, gdy tymczasem jeden z chłopców pobiegł na miejsce kremacji po kapłana, a akuszerki paliły w ogrodzie skrwawione prześcieradła. Wydawało się, że nikt nie poświęcił zmarłej matce ani jednej myśli. Zajmowało ich jedynie jak najszybsze usunięcie ciała. Ta dziewczyna była wynaturzeniem, czynnikiem drażniącym naskórek sprawnie funkcjonującego domostwa. Zawiązała się cicha zgoda co do traktowania jej jak zjawy, tymczasowego fenomenu, który po prostu zniknął.

Anjali podzielała pogląd, że śmierć Amrity była najlepszym rozwiązaniem. To cud, że jej pani przetrwała tak długo. Rodzina nie posiadała się ze szczęścia po narodzinach syna. Jaki duży! Jaki zdrowy! Ale Anjali, patrząc na chłopca, nie mogła zapomnieć o jego prawdziwym pochodzeniu, o dziewczynie z bramińskiego rodu zhańbionej przez bladolicego mężczyznę z fotografii. I potrafiłaby trzymać język za zębami, gdyby tylko dziecko nie okazało się takim potworem.

To stało się jasne już wtedy, gdy Pran Nath był mały. Pluł na innych, kopał, a gdy ktoś ośmielił się go ukarać, wpadał w szał. Dostawał piękne ubrania, które darł na strzępy, i mnóstwo zabawek, które rozbijał w drobny mak. Prezenty miały mu zastępować rozmowy z ojcem, odbywane niezmiernie rzadko i przypominające raczej ostre napomnienia, żywcem wyjęte z księgi porad domowych. „Utrzymuj włosy w czystości, by uniknąć pasożytów”. „Zapamiętaj różne sposoby zaczynania listów”.

Kiedy Pran Nath skończył sześć lat, zatrudniono nauczyciela, pod którego okiem chłopiec miał odebrać moralną, intelektualną i fizyczną edukację, opisaną przez Amara Nath Razdana w artykule Głos w sprawie naprawy hinduskiego systemu wychowania. Nauczyciel opuścił dom po tygodniu z nogą złamaną w kostce. Twierdził, że to jego podopieczny podstawił mu nogę i spowodował upadek ze stromych schodów. Po nim przyszli następni. Żaden z nich nie wytrwał dłużej niż parę miesięcy. Bezpośrednio po kontuzjowanym pedagogu nastał byty wojskowy w stopniu sierżanta, który załamał się, znalazłszy sekretną kolekcję drogich jego sercu listów miłosnych spalonych na popiół. Potem byli: zezowaty Bengalczyk; Sindhi, rozmiłowany w Keatsie i ze skłonnością do alkoholu; paru przerażonych studentów uniwersytetu, a nawet pewien Anglik, który zrezygnował po pierwszej lekcji i oświadczył, że jego noga więcej w tym domu nie postanie.

Anjali przypisywała porażki nauczycieli pochodzeniu chłopca i gotowa była każdemu dowieść swoich racji. Choć początkowo Pran Nath znajdował obrońców, wykruszali się jeden po drugim, zrażeni jego arogancją i niewybrednymi psikusami. Stwierdziwszy, że chłopiec jest całkiem bystry, wkrótce przekonywali się, że używa swego sprytu głównie po to, by niszczyć ich własność albo podrzucać im coraz to nowe paskudztwa, które znajdowali w jedzeniu, we włosach czy w pościeli. Jego talent mimiczny – kolejna potencjalna zaleta – znajdował ujście w okrutnym parodiowaniu chromego czokidara albo sposobu, w jaki syn krawca, chłopiec z zajęczą wargą, je dal. Próbowali wyperswadować mu takie zachowanie, ale przypominało to karmienie małpy solą. W końcu jeden po drugim zgodzili się z Anjali, że Pran Nath to istny dopust boży.