Выбрать главу

Przez dzień, dwa powstrzymywała się przed powrotem do Ślepego Oka. Potem wracała i tak, niby tylko zaglądając z ciekawości, czy on nadal stoi tam pod onyxowym niebem i srebrnymi gwiazdami i szkicuje pyryktą freski kosmicznej strategii. Stał. Lub nie; wtedy odchodziła przygaszona.

Równie dużo czasu, co w Ślepym Oku, spędzał Kratistobójca, spoglądając przez opticum ćmy, zapatrzony w rozgwieżdżoną ciemność, przez którą żeglowała „Mameruta”. Czasami udawało mu się dojrzeć najbliższe łodzie. Jeśli nie zbudowane z ciemnego aetheru, z czarnych cefer uranoizowych, to sztucznie teraz wyciemnione — stanowiły plamy płaskiego cienia, z odległości większej niż dwadzieścia stadionów zazwyczaj zupełnie niedostrzegalne bez pomocy astrologa.

Księżycowa Flota leciała rozproszona na przestrzeni ponad 10 tysięcy stadionów. Ściślejszy szyk nie był możliwy z oczywistych względów. Już opuszczając sferę Księżyca, byli rozciągnięci w astronomicznej procesji, pół tuzina gwiazdozbiorów między awangardą i ariergardą. Z czasem szyk jeszcze bardziej się rozluźniał; w końcu pierwszy i ostatni statek nie poruszały się nawet na falach tego samego epicyklu. Flota rozbiła się na piętnaście armad, zgromadzonych wokół łodzi Potęg oraz Kratistobójcy. Kratistobójca starał się utrzymać „Mamerutę” mniej więcej w środku, chociażby z uwagi na nieuniknione opóźnienia komunikacyjne. Astrologowie każdego dnia od nowa malowali mu na czarnym szkle aktualną konstelację floty, różnokolorowymi tynkturami znacząc domyślne granice anthosów Potęg.

Kurs pozostawał stały, lecz wszystko inne w obrazie nieba ulegało zmianie. W im wyższe sfery wlatywali, im dalsze od Ziemi, tym szybsze — przy podobnej prędkości kątowej — były tu fale aetheru. Gdyby skrzydła łodzi księżycowych zdołały przechwytywać i nadawać łodziom cały pęd uranoizy, flota przemieszczałaby się w pełnej zgodzie z obrotami sfer niebieskich (a przynajmniej na tyle, na ile pozwalałby jej skrośsferyczny kurs). Tak jednak nie było. Wzór gwiazdozbiorów oraz położenie planet zmieniały się z każdą godziną.

Dopóki nie minęli sfery Słońca, największą zmianę wprowadzały jego wschody i zachody, gdy doganiało ich i przeganiało na swoim epicyklu. „Mamerutę” zalewały wówczas naprzemiennie wściekłe burze jaskrawego blasku i równie jaskrawej ciemności. To dlatego cefery pancerzy łodzi przeznaczonych do wyższej żeglugi, tych pękatych ciem lunarnych, były tak czarne: chcąc pozostać w płaszczyźnie ekliptyki, musieli przelecieć tuż obok obręczy Słońca, przez pierścień ognia. Flota nadal przyśpieszała i jeśli cygańskie zegary mówiły prawdę, w tym momencie posiadali już połowę prędkości Słońca, jasność i mrok obejmowały „Mamerutę” w cyklu pięćdziesięciogodzinnym.

Pan Berbelek obserwował fenomeny aetheru niedostrzegalne z Ziemi i Księżyca. Na granicy i pomiędzy sferami, gdzie aether najrzadszy, ale też gdzie przenikają się i ścierają ze sobą epicykle o różnej szybkości i kierunku — tam powstawały samoistnie, samorodnie nibyżywe perpetua mobilia. Nie anairesy — lecz coś do nich podobnego. Anioły, daimony nieba, splatające w swych obrotach cefery nieczystego aetheru. Sofistesi Labiryntu powiadali, iż są to „cefery uroborosowe”: pojedyncze cząstki tak długie, o tak potężnej Liczbie, że obejmujące w sobie cały epicykl — rozżarzone koło o średnicy stadionów. Pan Berbelek wypatrywał ich przez ciemne opticum z pasją myśliwego. Tu, w wysokich królestwach, nawet daimony posiadały formę doskonałych figur geometrycznych.

Obserwował, jak po przejściu floty tworzą się na orbitach aetheru nowe, przypadkowe epicykle z uranoizy wybitej ze swych odwiecznych obrotów. Na razie widoczne słabo i wyłącznie o określonej godzinie, gdy Słońce oświetlało je pod odpowiednim kątem, z czasem zapewne urosną, by przechwycić więcej dysharmonijnego pempton stoikheion. Być może w ten właśnie sposób ongiś powstały planety — wśród astrologów znane są i takie herezje.

Obserwował, spoglądając między stopami przez czarny pancerz „Mameruty”, malejącą z każdym dniem Ziemię. Balon, arbuz, jabłko, arfaga, pestka, punkt. Z tyłu głowy pana Berbeleka zawsze bowiem tkwiła ta myśl, jak krzywy gwóźdź wbity w podstawę czaszki: nie wrócę, nie wrócę, to widok ostatni.

Obserwował ćwiczenia hyppyroi, manewry Jeźdźców Ognia w czystym aetherze. W drugim miesiącu lotu Hierokharis, Ogień na Jej Dłoni, zarządził próbę manewru oskrzydlającego, generalnego ataku, który nastąpi po zamknięciu Kwiatu, gdy korony kratistosów zatrzasną się wokół Skoliozy. Hyppyroi przyczepili do swych zbroi ikarosy i wyroili się z łodzi w aether międzysferowy. Ważna była koordynacja manewru na tak wielkiej przestrzeni — operacji nigdy dotąd nie przeprowadzanej, bo też nie było dotąd potrzeby realizowania w kosmosie taktyk tak rozbudowanych, nawet w starciach z adynatosami ograniczano się dotychczas do punktowych uderzeń, rajdów wskroś kakomorfii i stawiania zaporowych pyrowników. O przećwiczeniu tego ostatniego elementu nie mogło być teraz mowy, astromekanikom pozostało zatem praktykować sztukę błyskawicznego obliczania niszczycielskiej astrometrii niebios na abakosach i tablicach trygonometrycznych.

Jedyne więc, co pan Berbelek mógł obserwować przez ciemne opticum, to powolny taniec ryterów pyru, przestrzenną harmonię trypletów, enneonów i falang, jak rozwijały się na tle gwiazd w symetryczne kompozycje cienia, linie i płaszczyzny kosmicznego frontu, milcząca poezja wojennej matematyki. Ikarosy, półprzezroczyste skrzydła z numerologii najsubtelniejszej, rozwijały się za hyppyroi na dziesiątki, setki pusów, w miarę jak ryterzy przechodzili na szybsze epicykle, bardziej ostre trajektorie i musieli wychwytywać coraz gęstsze fale aetheru. Wkrótce gwiazdoskłon zapełnił się rozżarzonymi sylwetami motyli cienia, ich wielkich skrzydeł wycinających w sferze gwiazd stałych kanciaste plamy mroku. Niezwykłej biegłości w astrometrycznej nawigacji wymagało zgranie podobnego manewru, nie tylko aby hyppyroi nie wlatywali wzajem na siebie, nie zahaczali o swe ikarosy, ale by nie żeglowali wraz na tych samych epicyklach; a w ogniu bitwy skomplikuje się to wszystko tysiąckroć.

Kratistobójca obserwował ich godzinami. Zachodzili doń jacyś hegemoni hyppyroi, przekazywali raporty. Zatwierdzał rozkazy Hierokharisa. Gdy obracały się nad łbem „Mameruty” kalejdoskopy armii aetheru, gdy w świetle pędzącego pod brzuchem ćmy Słońca błyskały zbroje Jeźdźców Ognia, srebrne gwiazdy znikające w mroku po jednym spojrzeniu — pan Berbelek myślał: to jest moje wojsko. To jest moje wojsko, to są moi żołnierze, moja będzie bitwa i tryumf lub klęska człowieka, i Forma świata — ja, mnie, przeze mnie, dla mnie, we mnie, mną. Octobrisa Księżycowa Flota zaczęła schodzić w sferę Jowisza, Kwiat począł się rozwijać z geometryczną precyzją pitagorejskiej kostki. Od chwili, gdy wysłał ostatnie rozkazy do wchodzących na swoje epicykle armad, pan Berbelek nie zajrzał już do Ślepego Oka. Wyrzucił mapy i astrolabia, zaprzestał narad ze sztabowcami, Aurelia nie spotykała go więcej na korytarzach i we wnętrznościach „Mameruty”. Czarna ćma pędziła z rozpostartymi na stadiony skrzydłami, pchana ku swemu celowi przez regularne fale aetheru, i nic już nie można było tu zmienić, nic nowego wymyślić, strategia Kratistobójcy właśnie się wykonywała.

Raz tylko, 25 Octobrisa, gdy minąwszy kajutę wuja, zajrzała wzwyż łba ćmy, prostopadle do osi obrotu uranoizowej łodzi, pochwyciła Aurelia w ciemnym krysztale mętne odbicie sylwetki Kratistobójcy. Stał pochylony, wparty czołem w ścianę, z prawą ręką uniesioną do twarzy. Najpierw pomyślała, że gryzie grzbiet dłoni, tak to wyglądało; potem spostrzegła w krysztale odbicie bieli, kształt małej tulei. Przyciskał ją do nozdrzy. Być może on z kolei pochwycił gdzieś odbicie Aurelii, bo wtem opuścił rękę, wyprostował się, odwrócił i odszedł energicznym krokiem, wysoka, barczysta postać w perspektywie oleistego cienia.