Выбрать главу

Raz wydaje mu się, że przez hałas bitwy i wizg przecinanej uranoizy słyszy krzyk hyppyresa, obraca głowę w tamtą stronę — bezskrzydły płomień w formie człowieka spada w Skoliozę — trrrrrrrask! — pobliski pyrownik przepala czarnoczerwone niebo — gdy wraca ciemność, pan Berbelek nie jest już pewien, co widział.

Siedem, sześć, pięć stadionów, tu hyppyroi Hierokharisa rozpędzili ławicę trójosiowych rekinów, teraz wiszą na tych orbitach chmury spiralnych zębów z cefer wszechżywiołowych. Pan Berbelek przebija się przez obłoki swobodnych kłów z chrzęstem, od którego włosy stają mu dęba i łzawią oczy pod maską aeromatu. Każde przekłucie ikarosów czuje drobnym szarpnięciem skóry pleców, szybko ból staje się nie do wytrzymania. Sięga ponad spowolnionym okółramiennikiem i wyszarpuje z kolczugi Skolioxyfosa. Po pierwszym uderzeniu obłok zębów skrapla się w seledynową mgłę, przez którą pan Berbelek przelatuje już bez problemu; mgła cuchnie zjełczałym masłem.

Dwa, jeden, wpada do paszczy lewiatana. Z prawej widzi wbite w ścianę przełyku czarne skrzydło o hierokharisowym wzorze, jeszcze warczy w adynatosowym cielsku srebrny okółpierśnik spopielonego rytera.

Mimo iż zamknięty w gwiazdorybim tunelu, pan Berbelek mknie coraz szybciej. Tu już słabnie Forma Illei. Przełyk lewiatana, miast się zwężać, rozszerza się. Pan Berbelek rozpościera skrzydła. Mija gazową ośmiornicę w obręczach krzywej uranoizy. Dopiero po chwili pojmuje, iż to jeden z Jeźdźców Ognia, którzy za daleko się zapuścili.

Pod stopami pana Berbeleka uderza kolejny pyrownik, astronomiczny piorun czystego Ognia, przepaliwszy się przez cielsko któregoś z lewiatanów. Tu, na oczach człowieka, Ogień topi się w gęste mleko, ono szeroką rzeką zakręca przez gwiazdoskłon i zostaje wessane do sutka kamiennej świni, z której uszu wypowiadają się —

Pan Berbelek odrąbuje łeb astrowieprza. Błękitne pierze oblepia ikarosy. Mleko śpiewa kobiecym głosem, co zwrotka wybuchając histerycznym śmiechem. Blask Jowisza nie jest już czerwony, lecz czarny. Przed panem Berbelekiem otwiera się aetheryczna mozaika pięciobocznych kwadratów, labirynt uranoizy kołującej po kątach prostych.

Pan Berbelek zaczyna liczyć. Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć, siedem, osiem, dziewięć, dziesięć, jedenaście, dwanaście, trzynaście, czternaście, piętnaście, szcześćnaście, siedemnaście, osiemnaście, dziwinaście, dwanieścia, dwanieścia jeden, dwanieścia dwa, dwanieścia drży, dwanieścia zdziery, dwanieścia wdzięć, dwanieścia niewdzięć, nieścia dwa cieścia drżeć, drżęnaścieniabięć, bdzięć, bdzięć, bdzięć; njest dobrze.

Pan Berbelek płydzie przez wylewy szczerni, każdy skroś niesie go w gęstszą szczerń, przestrzeń, wystrzeń i rozstrzeń wygwieżdżają się szybko, pan Barbelek próbuje wymaczyć źródło tej oślepiającej ciemności, która zamulowała go już do pasa, do pierści, nogi ugrzęziły na dobre, nie może poruszyć ani przednią, ani tylną, nie płódzie ni skrosu dalej, krrrupł! — piękły kości ikarosów, urwało żeglidła, ajther się ścierwi, gdy pan Blebelek wejczy z bólu.

Uderza mleczem w szczerń i to na kwilę pomaga, upowolniony pan Berbelek rusza ponownie ku dźwirowi tej białskrawej dziewności, skąd niestannie wyrzyguje kwiasty. Jebo pełne jest kwiast o rozmaitych pięknach, dźwięknach, woniach, polorach i ciążach. Zatwarte i rozmknięte zarazem, oszukuje pana Berbeleka niestniejącymi kierunkami, ćciałby płyć tszam i tszu i tszuam, alele płydzie już tylko w jedynym możliwym kierunku: oto jest nowy dół, nowy zrodek, nowe szentrum świata. Nie wiedząc, kiedy, przepłyszedł grannicę Form — i traz spada.

Spada, spada, spada, machomując rękoma, nogoma i ajthoroma, Zgoliodziwos udzierza w przyspadkowych stukach w wydzielice bezmaterii, ban Blebelek rozdzierwia się na krocie, już mu podusze wyciekają ze złoczu, nie strzyma upadku, spada, spada, spada, mógłby wdwazić Zgoliodziwa w siebie, czynajmniej by go obrąbiło, nie padłbysza w okrucia krakrakratistosa, alelelele i na to nie sczaisu, i tylko niedy tak spapapada, wybracają się w przemyśle banabalabaleleleleka rozstatnie wyśli:

— Bdzięć! Bdzięćwa! Bdzięćcie! Bdzięćci! Bdzięććwaćcie! Dźwięćczaści! Czaściras! Czaścipłaz! Czaścimięć! Czaściszczeć! Czaścisiem! Czyczaściwięć! Czertaści! Czertaścipłaz! Czertaści dwłaz! Czterdaścici! Czterdziaści dziery! Czterdziaści mięć! Czterdziaści szczęść! Czterdziaści siem! Czterdziaści osiem! Czterdziaści dźwięć! Pięśćdziesiąt!

Spadł, pięść pana Berbeleka spadła po raz pięśćdziesiąty. Walczył na oślep, ponieważ to był pierwszy jego odruch, skoro nie myślał i nie był świadom i prawie już nie żył: sprzeciw. Sprzeciw, walka, zniszczenie, poniżenie wroga. Trazaś wróciły do niego motywy, zamiary i racje, wszystko to, co wymaga czasu do pomyślenia, czegoś przedtem i czegoś potem.

Więc najpierw podniósł Skolioxyfosa, a potem nim uderzył, już nie nagą, odartą z aetheru i skóry pięścią, lecz Mieczem Deformy:

— Raz! Dwa! Trzy! Cztery!

Wróciła także przestrzeń, wróciło rozróżnienie na to, co uderza, i co jest uderzane, ostry i wyraźny podział na pana Berbeleka i resztę świata. Pan Berbelek ciął Skolioxyfosem w aszczeździarnistogrudłęboskimurżaciębie —

Odwrócił wzrok — teraz odróżniał wzrok od reszty zmysłów — rozejrzał się wokół. Na jego oczach, co mrugnięcie, wyjawiały się Substancje coraz lepiej mu znane — nie zastanawiał się, jak to możliwe, nie wydało mu się podejrzane w jego oczach ciężka Skolioza kondensowała się w Formy, które już mógł wskazać i nazwać: podłoga, ściany, okna, ogień, woda, światło, cień, popiół, kula, rury, piramida, płomień, włosy, gwiazdy, skrzydło, krata, perpetuum mobile, kij, sznur, łańcuch, rzeźba, stół, lichtarz, amfora, tron, jedwab, kobierzec, krew.

Krew płynęła coraz szerszym strumieniem, mieszała się z krwią pana Berbeleka, słyszał teraz także coś jakby rzężący oddech, na poły zwierzęcy, na poły mekaniczny, tchnienie gorących miechów. Do rytmu drżało całe pomieszczenie, płaszczyzna, posadzka, na której stał, i dokolne mozaiki światła i cienia, i samo powietrze, tłusty aer, lepiący się do gardła i nosa. To już koniec, ramię bolało go od zamachów ciężkim Skolioxyfosem, tamten przestał rzęzić, to już koniec. Za oknem wschodzi dymiący Jowisz, widzę na gwiazdoskłonie cienie ikarosów hyppyroi, coraz bliższe, to znowu jest ta chwila, gdy stoję w komnacie pokonanego kratistosa. Dwadzieścia trzy, dwadzieścia cztery, dwadzieścia pięć. Wziął głębszy oddech, zamrugał. Kikutem lewej dłoni starłszy zalewającą oczy krew, obrócił głowę, uniósł wzrok. I z ostatnim cięciem krzywego ostrza pan Berbelek zrozumiał wyraz twarzy umierającego adynatosa.

Grudzień 2002 — czerwiec 2003