Выбрать главу

Być może Jahwe pozwoli nam kiedyś jeszcze się spotkać. Być może przeżyję. Uciekam teraz w ogień boskich anthosów; być może wówczas już mnie nie poznasz, nie poznamy się wzajemnie. Były takie chwile, takie dni całe, gdy kochałam cię, że aż serce bolało i traciłam oddech, skóra mnie paliła. To znaczy — ty wiesz, kogo kochałam. Wiesz, prawda? Liczę, że pamiętasz.

ε. Maria Latek π. Berbelek

Och, pisać to ona umiała. Przeczytał list trzykrotnie. Pewnie pracowała nad nim cały dzień, zawsze była perfekcjonistką. W każdym razie od kiedy ją znał. Dwadzieścia łat? Tak, to już dwadzieścia lat. Właściwie mógł się spodziewać, że Maria tak skończy: uciekając ciemną nocą przed sprawiedliwością, ofiara własnej intrygi, do końca w swych oczach niewinna, z wdziękiem i lirycznym tekstem na ustach pozbywająca się z życia zbędnych ciężarów, pewna, że świat jej pomoże. Ze wszystkiego, co o nim teraz wiedziała, Hieronim mógł być przecież jakimś psychopatycznym kakomorfem, roznoszącym po ludziach gnój Czarnoksiężnika. A jednak wysłała doń dzieci.

Pan Berbelek wspiął się na piętro. Usłyszał ich głosy już w korytarzu. Alitea się śmiała. Stanął za drzwiami pokoju gościnnego. Śmiała się, a Abel mówił coś w tle, zbyt cicho, by zrozumieć, ale chyba po vistulsku. Na schodach pojawiła się Tereza; pan Berbelek odpędził ją gestem. Popatrzyła nań dziwnie. Czy podsłuchiwał własne dzieci? Tak, to właśnie robił. Czekał, aż powiedzą coś o nim: ojciec to, ojciec tamto. Ale nie, nic. Nieliczne słowa, które rozróżniał, dotyczyły miasta, najwyraźniej Vodenburg nie odpowiadał ich wyobrażeniu stolicy Neurgii. Alitea już się nie śmiała. Hieronim głaskał grzbietem dłoni lakierowane drewno drzwi. Czy powinien zapukać? Przycisnął palec do tętnicy szyjnej. Uspokój oddech, uspokój serce — właściwie czym ty się przejmujesz? Raz, dwa, trzy, cztery.

Wszedł. Byli jeszcze w odzieniu podróżnym, chłopak stał przy oknie, wyglądając na miasto pod ciemnym niebem i zachodzącym słońcem, dziewczyna półleżała na łóżku, kartkując jakąś książkę. Obejrzeli się na niego i dopiero w tym jednoczesnym ruchu dostrzegł rodzinne ich podobieństwo — jedna krew, jedna morfa. Te oczy głęboko osadzone, bardzo czarne, i wysokie kości policzkowe, twardy podbródek…

Patrzyli obojętnie, w spojrzeniach — jedynie lekka ciekawość.

— Hieronim Berbelek — rzekł.

Nie od razu zrozumieli.

— To pan… to ty? — Abel podszedł do niego. Nie skończył jeszcze piętnastu lat, a już był wyższy od Hieronima. — To pan. — Wyciągnął rękę. — Jestem Abel.

— Tak. — Pan Berbelek zebrał się w sobie, energicznie chwycił podaną dłoń, ale i tak uścisk syna okazał się silniejszy. — Wiem.

Po czym dostali się pod władzę Milczenia. Chciał otworzyć usta, ale forma była mocniejsza; widział, że Abel również szarpie się bezsilnie. Chłopak przygładzał włosy, drapał się po policzku, poprawiał mankiet. Pan Berbelek przynajmniej panował nad rękoma. Obejrzał się na Aliteę. Odłożyła książkę, lecz nie wstała z łóżka. Przypatrywała się im obu z poważnym wyrazem twarzy.

Pan Berbelek odsunął od sekretarzyka krzesło. Usiadłszy, pochylił się, opierając łokcie na kolanach i splatając palce. Znajdował się teraz na jednym poziomie z Aliteą. Zorientowali się, że patrzą sobie prosto w oczy; tym bardziej niemożliwe stało się odwrócenie, opuszczenie wzroku. Zmieszała się, rumieniec wypełznął jej na policzki, szyję, dekolt; przygryzła dolną wargę. Mhm, może to jest wyjście…?

Pan Berbelek ugryzł się mocno w język. Zabolało jak trzeba. Zaczął mrugać, by odpędzić łzy.

Z miny córki wyczytał, że wzięła to za oznakę wielkiego jego wzruszenia. Na to już nie wytrzymał i wybuchnął głośnym śmiechem.

Rodzeństwo wymieniło w konsternacji spojrzenia. Abel na wszelki wypadek odstąpił z powrotem ku oknu, byle dalej od ojca.

— Tak — sapnął Hieronim, próbując opanować rechot — dokładnie tak wyobrażałem sobie nasze spotkanie!

Oczywiście w ogóle nie był go sobie wyobrażał. Nie żeby sobie tego spotkania nie życzył; to już oznaczałoby, iż o nim — o nich — myślał. Tymczasem Abel i Alitea zupełnie nie należeli do jego życia, utracił dzieci razem ze starą morfą, Marią i tamtą karierą, tamtymi marzeniami, tamtą przeszłością. Tu, w Vodenburgu, był bezdzietnym kawalerem.

Jakie zresztą były ostatnie jego o nich wspomnienia: wyjazd z Posen, Maria na saniach, pot parujący z koni, Alitea i Abel zsuwający się pod futro, aż tylko ich głowy wystają spod okrycia, okrągłe, jasne twarzyczki niemo zdumionych dzieci, ile lat mieli, pięć, sześć? Nie rozpoznaliby go tak czy owak.

Odetchnął, wyprostował się, zapanował nad twarzą.

— Nie będę udawał ojca marnotrawnego — rzekł. — Nie znam was, wy nie znacie mnie. Nie mam pojęcia, co wasza matka narozrabiała w Bresli, że musiała tak z zaskoczenia wysyłać was przez pół Europy do byłego męża. Któremu, jak twierdziła, nie powierzyłaby psa. Ale to nieważne. Jesteście moimi dziećmi. Zaopiekuję się wami najlepiej, jak umiem. Oczywiście możecie tu zamieszkać. Może nawet się zaprzyjaźnimy… Chociaż pewnie nie, co, Abel?

Abel wbił wzrok w podłogę.

— Eeee…

— No właśnie. — Pan Berbelek następnie zwrócił się do córki, która nadal patrzyła na niego szeroko otwartymi oczyma. — Ile rzeczy ze sobą przywieźliście?

— Dwa kufry podróżne, reszta idzie morzem — wyrecytowała na bezdechu jak zahipnotyzowana.

— Jaki statek?

— „Okusta”. Chyba.

— Sprawdzę, kiedy przypływa, może trzeba będzie tymczasem coś wam kupić. Nie przejmujcie się pieniędzmi, tu nic się nie zmieni, i tak to ja was dotąd utrzymywałem. Ale tego wam matka pewnie nie mówiła.

— Owszem — warknął wtem Abel — mówiła. Pan Berbelek pokiwał głową.

— Zostanie jej to policzone. Wybaczcie mi ten jad, jakim od czasu do czasu na nią plunę; uzbierało mi się. Oczywiście tak naprawdę to ja jestem świnia, a ona miała rację. Zdaje się, że była dobrą matką, prawda?

Alitea odwróciła się, padając na kryjącą łóżko siermową kapę. Czarne włosy do reszty przesłoniły twarz, lecz nie tłumiły odgłosów nagłego szlochu.

— Powiedziała, że wróci! Wróci! Żyje!

Abel stanął między ojcem a siostrą.

— Lepiej niech pan już wyjdzie.

Pan Berbelek wyszedł.

Schodząc do kuchni, ponownie przyłożył palec do tętnicy. Oddech był jeszcze powolniejszy od myśli, ledwo dawał się wypchnąć z płuc. Nie było się czym przejmować. A rozum winien przecież zawsze panować nad sercem, morfa nad hile.

W kuchni zapowiedział Terezie i Agnie kolację dla trojga w dużej jadalni na parterze. Zszedł do niej, wykąpawszy się i przebrawszy, związawszy mokre jeszcze włosy na karku wsunął też na palec stary sygnet Szarańczy. Sprawdził się w lustrze: pan Berbelek dystyngowany.

Ani Abel, ani Alitea nie zjawili się na kolacji. Jadł sam. Ognie pirokijne rzucały na ściany i meble nieruchome, miodowe cienie. Każde szczęknięcie sztućców rozlegało się głuchym trzaskiem. Przysłuchiwał się dźwiękom dochodzącym z własnych ust, gdy gryzł mięso i żuł jarzyny. Również zdawały się ogłuszające, jakiś huk wilgotny szedł po kościach szczęki do uszu i skroni, aż prawie musiał przymykać oczy. Nie był głodny, nie po obfitym obiedzie zaserwowanym przez Skellę; ale jadł, jeść należało. Myśli wędrowały swobodnie, gdy ciało poddawało się rytuałowi. Należało też zająć się interesami. Ihmet ostatecznie zgodził się był przynajmniej znaleźć dla NIB porządnych nimrodów na stałe kontrakty. Esthlos Njute, rzecz jasna, chciał Zajdarowi zapisać prowizję należną agentowi, lecz Hieronim wyperswadował mu to; Kristoff naprawdę nie ma za grosz wyczucia. Jeśli jednak Pers nie znajdzie tych zastępców szybko, nic go nie utrzyma w Vodenburgu. A złapać tak nagle dobrego nimroda można tylko w jeden sposób: podkupując go konkurencji. Toteż Hieronim nie powinien Zajdara spuszczać z oczu — trzeba się ruszać, podejmować zobowiązania, stawiać się wobec konieczności, robić, co należy, pieniądze, pieniądze — jutro zaraz z rana uda się więc do Domu Skelli, gdzie Njute, Ikita te Berbelek opłaca Ihmetowi pokój…