Выбрать главу

— To rodzaj uzdrawiania — zauważył Krogulec. — Nieprosty dar, niełatwa sztuka.

— Dla mnie to była radość. — Na twarzy Olchy pojawił się cień uśmiechu. — Praca nad zaklęciami, odkrywanie, jak wykorzystać w nich jedno z Prawdziwych Słów… Naprawa rozeschniętej beczki, której klepki odpadły od obręczy — oto prawdziwa rozkosz, kiedy widzę, jak znów powstaje, rośnie, nabiera kształtów i staje gotowa na przyjęcie wina. Kiedyś spotkałem harfiarza z Meoni, wspaniałego harfiarza, grał niczym burza wśród wzgórz, morska wichura, bezlitośnie szarpiąc i pociągając struny, opanowany pasją muzyki. Struny często pękały, zakłócając melodię. Wynajął mnie zatem, abym przebywał w pobliżu, gdy grał. Kiedy zrywał strunę, naprawiałem ją szybko, nim nuta ucichła. A on grał dalej.

Krogulec przytaknął z ciepłym uśmiechem zawodowca dyskutującego o sekretach swej profesji.

— Naprawiałeś też szkło? — spytał.

— Owszem, ale to długa, paskudna praca przez te odłamki i okruchy.

— Lecz duża dziura w pięcie skarpety bywa jeszcze trudniejsza — zauważył Krogulec i jeszcze chwilę rozmawiali o naprawach. Potem Olcha powrócił do swej historii.

Tak został czarodziejem, specjalistą od napraw, znanym w okolicy ze swych uzdolnień. Gdy miał około trzydziestki, wybrał się do stolicy wyspy, Meoni. Towarzyszył harfiarzowi, który grał tam na weselu. Pewnego dnia w gospodzie zjawiła się kobieta, młoda kobieta, która, choć nie odebrała nauk u czarownicy, miała dar taki jak on i chciała, by ją uczył. I rzeczywiście, okazało się, iż ma talent, większy nawet od niego. Choć nie znała ani słowa w Dawnej Mowie, potrafiła scalić strzaskany dzbanek i naprawić przetartą linę samymi ruchami dłoni i pieśnią bez słów, którą nuciła cicho. Leczyła też złamane kości zwierząt i ludzi. Olcha nigdy nie odważył się tego spróbować.

Zamiast więc ją uczyć, połączyli swe umiejętności i podjęli naukę wspólnie. Kobieta — miała na imię Lilia — pojechała z nim do Elini i zamieszkała z matką Olchy, Jagodą, która pokazała jej kilka pożytecznych sztuczek i metod imponowania klientom, jakże przydatnych czarownicy, choć co do prawdziwych zaklęć, niewiele ich znała. Olcha i Lilia zaczęli pracować razem pośród wzgórz. Wkrótce zyskali sobie sporą sławę.

— I pokochałem ją — rzekł Olcha. Gdy opowiadał o Lilii, mówił bez wahania, stanowczo, dźwięcznie. — Włosy miała ciemne, lśniły jednak czerwonym złotem — dodał.

W żaden sposób nie potrafił ukryć przed nią swej miłości, a ona ją odwzajemniała. Mówiła, iż nie obchodzi jej, czy jest wiedźmą, czy nie. Urodzili się, aby być razem, w pracy i w życiu. Kocha go i chce go poślubić.

Pobrali się zatem i przez rok oraz połowę następnego żyli szczęśliwie.

— Wszystko było w porządku do czasu, gdy powinno urodzić się dziecko — powiedział Olcha. — Jednak spóźniało się, i to bardzo. Położne próbowały przyspieszyć poród ziołami i zaklęciami, ale zdawało się, że dziecko nie chce przyjść na świat. Nie zamierzało się z nią rozłączyć. Nie chciało się urodzić i nie urodziło się. Zabrało ją ze sobą.

Po chwili dodał:

— Przeżyliśmy ogromną radość…

— Widzę.

— I mój smutek także był ogromny.

Stary człowiek przytaknął.

— Mogłem go znieść — powiedział Olcha. — Wiesz, jak to jest. Nie dostrzegałem sensu w życiu, ale jakoś się trzymałem.

— Tak.

— Lecz zimą, dwa miesiące po jej śmierci… Wówczas nawiedził mnie sen. Była w tym śnie.

— Opowiedz.

— Stałem na zboczu wzgórza. Jego szczyt przecinał mur, niski, przypominający graniczny mur między dwoma pastwiskami. Stała po drugiej stronie, niżej. Było tam ciemniej.

Krogulec przytaknął. Jego twarz stężała jak kamień.

— Wołała mnie. Słyszałem jej głos, powtarzała moje imię. Poszedłem do niej. Wiedziałem, że nie żyje, wiedziałem, że to sen, ale cieszyłem się, że tam idę. Nie widziałem jej wyraźnie. Podszedłem, by ją zobaczyć, być z nią, a ona wyciągnęła do mnie ręce ponad murem. Sięgał mi zaledwie do serca. Pomyślałem, że może ma ze sobą dziecko, ale nie. Wyciągała do mnie ręce, ja także to uczyniłem i ujęliśmy swoje dłonie.

— Dotknęliście się?

— Chciałem do niej pójść, ale nie mogłem pokonać muru. Nogi mnie nie słuchały. Próbowałem ją do mnie przyciągnąć, a ona chciała przyjść, tak bardzo chciała, ale mur nas rozdzielał. Nie mogliśmy go pokonać. Pocałowała mnie w usta, wymówiła moje imię i poprosiła: „Uwolnij mnie”.

Pomyślałem, że jeśli nazwę ją prawdziwym imieniem, może zdołam ją uwolnić, przenieść przez mur. I powiedziałem: „Chodź ze mną, Mevre”. Ale ona odparła: „To nie moje imię, Haro, już nie”. Wypuściła me dłonie, choć próbowałem ją powstrzymać. „Uwolnij mnie, Haro!” — wykrzyknęła, cały czas jednak odchodziła w dół, w mrok. W dole za murem panowała ciemność. Wykrzykiwałem jej imię, imię użytkowe i wszystkie czułe zdrobnienia, jakimi ją nazywałem. Ale i tak odeszła. Wtedy się obudziłem.

Krogulec długą chwilę milczał, przyglądając się bystro swojemu gościowi.

— Zdradziłeś mi swoje imię, Haro — rzekł w końcu.

Olcha spojrzał na niego ze zdumieniem. Kilka razy odetchnął głęboko. W jego oczach błyszczała rozpaczliwa odwaga.

— Czy jest ktoś bardziej godny mego zaufania? Krogulec podziękował mu z powagą.

— Postaram się na nie zasłużyć. Powiedz, czy wiesz, gdzie się wtedy znalazłeś, co to za mur?

— Wówczas nie wiedziałem. Teraz wiem, że przebyłeś tę krainę.

— Tak, byłem na tamtym wzgórzu i pokonałem mur dzięki mocy i sztuce, którą dysponowałem. Odwiedziłem miasta umarłych, przemawiałem do ludzi, których znałem za życia, a oni czasem mi odpowiadali. Lecz jesteś pierwszym człowiekiem, o jakim słyszałem, spośród wszystkich mistrzów wiedzy z Roke, Palnu czy Enladów, który zdołał dotknąć, pocałować swą ukochaną po drugiej stronie muru.

Olcha słuchał skulony. Spuścił głowę, mocno zacisnął dłonie.

— Zechcesz mi powiedzieć, co wówczas czułeś, Haro? Czy miała ciepłe ręce, czy przypominała zimny powiew i cień, czy też żyjącą kobietę? Wybacz mi ciekawość.

— Chciałbym móc ci odpowiedzieć, panie. Na Roke Mistrz Przywołań pytał mnie o to samo. Ale nie potrafię. Moja tęsknota była tak wielka, tak bardzo pragnąłem, by Lilia żyła, że może to sobie wmówiłem. Sam nie wiem. We śnie nie wszystko bywa jasne.

— We śnie nie. Nigdy jednak nie słyszałem, by zwykły człowiek zbliżył się do owego muru we śnie. To miejsce, które może odwiedzić mag, jeśli naprawdę musi, jeśli poznał drogę i ma dość wielką moc. Lecz bez wiedzy i mocy tylko umierający mogą…

— Nagle urwał, przypominając sobie swój ostatni sen.

— Ten sen budził niepokój, ale jednocześnie mnie uradował — podjął Olcha. — Sama myśl o niej rozdzierała niczym lemiesz glebę mego serca. Ja jednak napawałem się bólem, pielęgnowałem go. Miałem nadzieję, że sen powróci.

— I powrócił?

— Tak. Znów mnie nawiedził.

Olcha uniósł głowę i spojrzał niewidzącym wzrokiem poprzez błękitny przestwór powietrza i oceanu na zachodzie, ku niskim zamglonym wzgórzom Kameberu skąpanym w blasku słońca. Za nimi złocista tarcza wynurzała się sponad północnego zbocza góry.