Выбрать главу

Przeglądał się w lustrze i na próżno szukał jakiegoś rysu młodego dyrygenta, sławnego na całą Europę, który, gdy wybuchła wojna, nie dał się skusić faszystom w swej okupowanej ojczyźnie i wyjechał do Londynu, aby tam dyrygować pod bombami Luftwaffe; było to swego rodzaju wyzwanie wobec apokaliptycznej bestii, tego barbarzyństwa czyhającego wszędzie i tak przebiegłego, wobec potwora, który mógłby fruwać, a nie pełzać z brzuchem przy samej ziemi i z sutkami upapranymi łajnem i krwią.

Wówczas wychodził na jaw głębszy powód umieszczenia owego przedmiotu w sali przytułku dla starców w Salzburgu.

Przystawał na to z drżeniem, wstydliwym i podniecającym. Chciał trzymać kryształową pieczęć w dłoni, aby móc ją ścisnąć, aż zachrzęści, zmiażdżyć i zniszczyć, trzymał ją tak, jak chciał trzymać w uścisku tamtą kobietę: niemal ją dusząc, przekazując jej płomienne pragnienie, dając jej odczuć, że w miłości do niego, z nim i dla niego kryje się pulsująca gwałtowność, destrukcyjne niebezpieczeństwo, które było końcowym hołdem złożonym namiętności i urodzie. Kochać Inez, kochać ją aż do śmierci.

Wypuścił z ręki pieczęć, nieświadom tego, ale przestraszony. Toczyła się przez chwilę po stole. Starzec złapał ją z lękiem i zarazem z czułością, było to emocjonujące jak skoki bez spadochronu na pustynię Arizony, które czasem, zafascynowany, oglądał w tak niecierpianej przezeń telewizji, będącej wstydliwym utrapieniem jego starości. Ponownie umieścił pieczęć na małym trójnogu. To nie było jajko Kolumba, które mogło się trzymać, tak jak cały świat, na lekko spłaszczonym czubku. Bez podpórki pieczęć mogłaby się potoczyć, upaść, rozbić na kawałki…

Wpatrywał się w nią aż do chwili, kiedy Frau Ulrike – czyli Dicke – zjawiła się, podając mu płaszcz.

Była nie tyle gruba co niezdarna w ruchach, ponieważ prócz tego, w co właśnie się ubrała, wlokła za sobą szerokie tradycyjne szaty (kilka spódnic włożonych jedna na drugą, fartuch, grube wełniane pończochy, szale, też jeden na drugim, jakby ciągle dokuczał jej chłód). Włosy jej były białe, ale nikt by nie odgadł, jaki kolor miały w młodości. Wszystko – jej wygląd, kulejący chód i pochylona głowa -kazało zapominać, że Ulrike też kiedyś była młoda.

– Panie profesorze, spóźni się pan na przedstawienie. Proszę pamiętać, to na pana cześć.

– Nie potrzebuję płaszcza. Mamy lato.

– No to od dzisiaj będzie pan zawsze potrzebował płaszcza.

– Ech, despotka z ciebie, Ulrike.

– Niech pan nie dziwaczy. Proszę mi mówić Dicke, tak jak wszyscy.

– Wiesz co, Dicke? Być starym to zbrodnia. Możesz skończyć bez nazwiska i bez godności w jakimś przytułku, w otoczeniu staruchów, tak samo głupich i bez grosza przy duszy jak ty.

Popatrzył na nią rozrzewniony.

– Dziękuję ci za to, że się mną zajęłaś, Grubasko.

– Zawsze mówiłam, że z pana to taki zabawny staruszek, taki sentymentalny – ofuknęła go żartobliwie gosposia, sprawdzając, czy płaszcz dobrze leży na ramionach jej sławnego profesora.

– Ale tam, czy to ważne, jak się ubrałem? Przecież idę do teatru, który kiedyś był królewską stajnią.

– To jest na pana cześć.

– A co ja tam usłyszę?

– Jak, jak, proszę pana?

– Co, do stu diabłów, zagrają na moją cześć.

– Potępienie Fausta, tak napisali w programie.

– No popatrz, jaki się zrobiłem zapominalski.

– E, nic takiego, wszyscy bywamy roztargnieni, a już geniusze to najbardziej – zaśmiała się.

Starzec spojrzał po raz ostatni na kryształowy krążek, zanim wyszedł w tamto popołudnie nad rzeką Salzach.

Podążał pewnym jeszcze krokiem, nie używając laski, do sali koncertowej Festspielhaus, a w głowie dzwoniło mu kapryśne wspomnienie: pozycję człowieka mierzy się liczbą ludzi, którymi rządzi szef, szefem był on, nie powinien był o tym zapominać ani na chwilę; był szefem wyniosłym i samotnym, człowiekiem, który od nikogo nie zależał, i właśnie dlatego nie zgodził się, mając swe dziewięćdziesiąt trzy lata, aby przyjechano po niego do domu. On pójdzie sam, bez żadnej pomocy, thanks but no thanks, on jest szefem, nie „dyrygentem”, nie „kierownikiem”, tylko tym, o którym się mówi chef d'orchestre - to francuskie określenie naprawdę mu się podobało: chef – oby nie słyszała tego Grubaska, bo gotowa go uznać za wariata, który na starość chce się poświęcić kuchni, a czy on by potrafił wyjaśnić własnej gosposi, że dyrygowanie orkiestrą to stąpanie po ostrzu noża, ponieważ wykorzystuje się potrzebę, jaką odczuwają niektórzy, potrzebę należenia do jakiegoś zespołu, potrzebę członkostwa w jakimś stowarzyszeniu, a zarazem potrzebę wolności, bo ci ludzie dostają rozkazy, a sami nie są zobowiązani do wydawania rozkazów innym ani sobie samym? Ilu ma pan podwładnych? Czy naszą pozycję mierzymy liczbą ludzi, nad którymi mamy władzę?

A jednak, pomyślał, zmierzając ku Festspielhaus, miał rację Montaigne. Choćbym zasiadł najwyżej, jak tylko można, nigdy nie będę siedział powyżej własnego tyłka. Miał siłę, jakiej nikt, a w każdym razie żaden człowiek, nie potrafiłby zdominować. Szedł na przedstawienie Fausta Berlioza i wiedział – wiedział to zawsze – że dzieło uwolniło się zarówno spod władzy autora, jak i szefa orkiestry, Gabriela Atlana-Ferrary, aby rozgościć się na własnym terytorium, tam gdzie utwór sam się określa jako „piękny, dziwaczny, prostacki, wstrząsający, smutny”, i jest panem swego własnego świata i własnego znaczenia, i w obu tych przypadkach odnosi zwycięstwo nad autorem i interpretatorem.

Czy pieczęć, która należała tylko do niego, zastąpiła tę fascynującą buntowniczą niezależność muzycznej kantaty?

Maestro Atlan-Ferrara patrzył na nią, zanim wyszedł z domu, by uczestniczyć w uroczystości, którą zorganizowano na jego cześć podczas Festiwalu w Salzburgu.

Pieczęć, aż dotąd idealnie czysta, została nieoczekiwanie splamiona: szpeciła ją jakaś narośl.

Obce ciało, matowe i brudne, przypominające kształtem piramidę albo obelisk, zaczynało rosnąć od środka we wnętrzu kryształu, jeszcze przed chwilą doskonale przejrzystego.

To była ostatnia rzecz, jaką zapamiętał przed wyjściem na wystawione specjalnie dla niego Potępienie Fausta Hectora Berlioza.

A może zawiniła tu jakaś skaza w jego oku, przewrotne złudzenie na pustyni jego starości?

Może, gdy wróci do domu, ten brunatny guz zdąży już zniknąć?

Jak chmura.

Jak zły sen.

Ulrike, jakby odgadując myśli swego pana, patrzyła za nim, gdy się oddalał, idąc ulicą nad brzegiem rzeki; nie ruszyła się ze swego miejsca przy oknie, póki nie zobaczyła, że śledzony przez nią mężczyzna, jeszcze wyniosły i wyprostowany, choć mimo lata otulony ciepłym płaszczem, dotarł – jak sobie wyobrażała gosposia – do punktu, skąd nie mógłby już przeszkodzić wiernej słudze w wykonaniu pewnego sekretnego planu.

Wówczas wzięła z trójnoga kryształową pieczęć i wrzuciła ją sobie do uniesionego fartucha. Upewniwszy się, że płótno szczelnie owija ów przedmiot, szybko i zręcznie zdjęła fartuch z siebie.

Podreptała do kuchni i tam, nie czekając dłużej, umieściła fartuch razem z pieczęcią na nieheblowanym stole, poplamionym krwią jadalnych zwierząt, a następnie, chwyciwszy wałek, zaczęła z wściekłością tłuc leżące na stole zawiniątko.