Выбрать главу

– Mademoiselle, tutaj obowiązuje zakaz przerywania i przeszkadzania! – krzyknął, ponieważ miał prawo krzyczeć, kiedy chciał, i sprawdzać, czy jego grzmiący głos zagłusza, sam, bez pomocy, hałas dobiegający z zewnątrz. – Pani gwiżdże w kościele podczas podniesienia!

– Myślałam, że uczestniczę w wykonaniu tego utworu -powiedziała ona całkiem zwyczajnym tonem, a on uznał, że jej codzienna mowa jest jeszcze piękniejsza niż śpiew. -Różnorodność nie przeszkadza jednolitości, jak się wyraził pewien klasyk.

– W pani przypadku przeszkadza! – zagrzmiał maestro.

– To już pana zmartwienie – odparła.

Atlan-Ferrara powściągnął chęć wyproszenia jej z sali.

Byłaby to oznaka jego słabości, a nie podbudowanie autorytetu. Ot, taka sobie prostacka zemsta, infantylna złośliwość. Albo coś jeszcze gorszego…

– Wzgardzona miłość – uśmiechnął się Gabriel Atlan-Ferrara i wzruszył ramionami, po czym opuścił z rezygnacją ręce pośród wybuchów śmiechu i oklasków ze strony orkiestry, solistów i chóru.

– Rien a faire - westchnął.

W garderobie, już z obnażonym torsem, wycierając ręcznikiem spoconą szyję, twarz, klatkę piersiową i pachy, Gabriel przejrzał się w lustrze i pofolgował własnej próżności, uświadamiając sobie, że jest młody, jest jednym z najmłodszych dyrygentów na świecie, ma zaledwie trzydzieści lat. Przez chwilę podziwiał swój orli profil, czarną, falującą czuprynę i nieskończenie zmysłowe usta. Śniadą, jakby lekko cygańską cerę, godną śródziemnomorskich i środkowoeuropejskich przydomków, jakie mu nadawano. Teraz włoży czarny sweter z golfem i ciemne spodnie, a na to hiszpańską pelerynę, która przywróci mu zuchwały wygląd „koba”, szybkiej jak błyskawica antylopy z prehistorycznych stepów, która nagle wybiegłaby na ulicę w srebrnej obroży podobnej do kryzy hiszpańskiego hidalga…

Jednakże, patrząc na siebie, aby się podziwiać (i uwodzić siebie samego) w lustrze, ujrzał coś, co nie było jego własnym napuszonym odbiciem: zobaczył, przysłaniającą je, twarz kobiety, tej kobiety, tej bardzo dziwnej kobiety, która odważyła się zaznaczyć swą indywidualność w samym centrum muzycznego wszechświata Hectora Berlioza i Gabriela Atlana-Ferrary.

Była to zjawa wręcz nieprawdopodobna. Lub może tylko trudna do zrozumienia. Zaakceptował ją. Chciał ją znów zobaczyć. Ta myśl zaniepokoiła go, a potem prześladowała, gdy wychodził nocą podczas niemieckich nalotów na Londyn; nie była to pierwsza wojna i nie pierwszy strach w tej wiecznej walce pod hasłem „człowiek – człowiekowi – wilkiem”, ale przedzierając się przez tłum ludzi czekających w kolejce przed wejściem do metra przy akompaniamencie wycia syren, powiedział sobie, że te skupiska zakatarzonych urzędników, zmęczonych sprzątaczek, matek z dziećmi na ręku, starców ściskających w dłoniach termos, dzieci ciągnących ze sobą kapy z łóżek – cały ten pochód wyczerpanych ludzi o zaczerwienionych z bezsenności oczach i skórze to coś wyjątkowego, nienależącego do „historii” wojen, tylko do niepowtarzalnej aktualności tej wojny. Kim był on sam w mieście, gdzie w ciągu jednej nocy mogło zginąć tysiąc pięćset osób? Kim był w tamtym Londynie, w którym bombardowane domy handlowe wystawiały szyldy z napisem BUSINESS AS USUAL? Czym był, kiedy wychodził z teatru na Bow Street, zabezpieczonego workami z piaskiem? Patetyczną postacią, schwytaną w sidła mrożącego krew w żyłach strachu, gdy pocisk trafił w wystawę sklepową? Rżeniem konia, który spłoszył się na widok płomieni i czerwonej łuny oświetlającej kulące się, zalęknione miasto?

Szedł w stronę swego hotelu na Piccadilly, do Regent's Palace, gdzie czekało na niego wygodne łóżko i możność zapomnienia o wszystkim, co zapewne usłyszałby, przepychając się przez tłum stłoczonych ludzi.

– Nie marnuj szylinga na wrzucanie go do gazomierza.

– Chińczycy są wszyscy tacy sami, jak ich odróżnić?

– Prześpimy się razem, nie jest tak źle.

– Tak, ale razem z kim? Wczoraj wypadło mi spanie ze znajomym rzeźnikiem.

– No tak, my, Anglicy, jesteśmy już od szkolnych lat przyzwyczajeni do sadystycznych kar.

– Dzięki Bogu, dzieciaki wyjechały na wieś.

– Nie masz się czym cieszyć, zbombardowali Southampton, Bristol, Liverpool.

– A w Liverpoolu nie było nawet obrony przeciwlotniczej, co za zaniedbanie.

– A wszystkiemu w tej wojnie winni Żydzi, jak zwykle.

– Spadły bomby na Izbę Gmin, opactwo w Westminsterze, Tower, czy nie dziwne, że twój dom jeszcze stoi?

– Jesteśmy cierpliwi, towarzyszu, bardzo cierpliwi.

– I potrafimy pomagać sobie nawzajem jak nigdy, towarzyszu.

– Jak nigdy.

– Dobry wieczór, panie Atlan – powiedział pierwszy skrzypek owinięty prześcieradłem, którego już nie miał użyć tej zimnej nocy. Wyglądał jak upiór, co się ulotnił z kantaty z Fausta.

Gabriel z godnością skinął mu głową, ale w tym momencie zaskoczyła go najbardziej wyzuta z godności potrzeba. Musiał się wysiusiać, nie wytrzyma dłużej. Złapał taksówkę, by jak najszybciej znaleźć się w hotelu. Taksówkarz uśmiechnął się miło do niego.

– Po pierwsze, panie gubernatorze, to ja już sam się pogubiłem, gdzie co jest w tym mieście. A po drugie, na ulicach jest pełno szkła, a opon ze świecą szukać. Bardzo mi przykro, panie gubernatorze, tam, dokąd pan idzie, już wszystko się zawaliło.

Skręcił do pierwszego napotkanego zaułka spośród wielu, jakie znajdują się między Brewer's Yard i Martin's Lane, przesiąknięte zapachem frytek, baraniny duszonej w smalcu i nieświeżych jaj. Miasto miało oddech kwaśny i melancholijny.

Odpiął sobie rozporek, wyjął na wierzch członek i, z westchnieniem ulgi, zaczął siusiać.

Czyjś dźwięczny śmiech kazał mu się obejrzeć i zatrzymać strumyk moczu.

Ona patrzyła na niego czule, z szacunkiem i z rozbawieniem. Śmiała się, stojąc u wylotu uliczki.

– Sancta Maria, ora pro nobis! - krzyknęła wówczas ta kobieta, przestraszona jak ktoś, kogo ściga bestia o twarzy chłostanej skrzydłami nocnych ptaków i uszach poranionych kopytami koni cwałujących po niebie, które zsyła na ziemię krwawy deszcz…

Bała się. Londyn, ze swymi podziemnymi przystankami, był z pewnością bezpieczniejszym miejscem niż pole pod gołym niebem, wystawione na niepogodę.

– No to czemu wysyłacie dzieci na wieś? – zapytał ją Gabriel, manewrując z wielką szybkością żółtym MG z opuszczoną mimo chłodu i wiatru plandeką.

Ona nie użalała się nad sobą. Rude włosy przewiązała jedwabną apaszką, aby nie opadały jej na twarz przy silnym wietrze – tak jak skrzydła tamtych czarnych ptaków w operze Berlioza. Maestro mógł sobie mówić, co chciał, ale czy oddalając się od stolicy i zmierzając ku morzu, nie zbliżali się, tak czy inaczej, do Francji, do Europy okupowanej przez Hitlera?

– Przypomnij sobie Skradziony list Poego. Najlepsza kryjówka to nie ukrywać się. Jeżeli będą nas szukać, sądząc, że zniknęliśmy, nigdy nas nie znajdą w miejscu najbardziej widocznym.

Nie ufała artyście, który prowadził odkryty samochód z taką samą brawurą i rozluźnieniem, z jakimi dyrygował orkiestrą. Tak jakby chciał oznajmić całemu światu, że on również jest człowiekiem praktycznym, a nie tylko long haired musician – długowłosym muzykiem – jak wówczas ich nazywano w świecie angloamerykańskim: był to synonim niemal kretyńskiej rozrywki.

Przestała już myśleć o nadmiernej szybkości, nie zwracała uwagi na autostradę i zapomniała o strachu, aby uświadomić sobie, gdzie się znajduje, pozwalając się unieść wrażeniu pełni, która przyznawała rację Gabrielowi – „Natura trwa, podczas gdy miasto umiera” – i zachęcała ją do chłonięcia wszystkimi zmysłami zatopionych przydrożnych ogrodów, lasów, zapachu zeschłych liści i rosy kapiącej z wieloletnich roślin. Miała wrażenie, że jakaś życiowa siła, ogromna niczym wielka rzeka bez początku i końca, niezwyciężona i odżywcza, płynie tam ze swobodą bliską występnemu szaleństwu, którą, tylko istota ludzka wprowadza na łono natury. – Słyszysz sowy? – Nie, silnik strasznie hałasuje.