Выбрать главу

– Jakich mianowicie? – próbował to uściślić Osowieć.

– Agresywnych.

– Skoro dysponują takimi możliwościami technicznymi, to nie muszą się uciekać do kamuflażu.

– A jeżeli jest to tylko zwiad?

– Już pierwsze zetknięcie z nami musiało im unaocznić różnicę naszych potencjałów technicznych.

– Czy sądzi pan, że zdradziliśmy się przed nimi z naszymi rzeczywistymi możliwościami technicznymi?

Pytanie to zadał Thompson.

– Oni je przecież wymodelowali.

– Ale nawet nie próbowaliśmy użyć tego potencjału przeciwko ich inwazji!

– Czyżby odbyła się jakaś inwazja?

– A czyżby chciał nam pan tu zagwarantować, że nie zostaniemy napadnięci?

– Na dowód prawdziwości mojego poglądu przytoczyłem dziesiątki sprawdzonych faktów. Na poparcie prawdziwości pańskich poglądów przedstawił nam pan tylko hipotezy.

Po tej niesławnej dla oponentów radzieckiego uczonego dyskusji „sceptycy” – tak ich ochrzczono w kuluarach kongresu – szukali satysfakcji w komisjach, a zwłaszcza w Komisji Kontaktów i Hipotez, której posiedzenia zasłynęły jako wyjątkowo burzliwe. Formułowano na nich wiele najrozmaitszych hipotez, które były natychmiast jadowicie dyskutowane. Jedna dyskusja przeradzała się w drugą, niekiedy odbiegały one bardzo od pierwotnego tematu, wreszcie z reguły kładł im kres elektryczny dzwonek przewodniczącego obrad. Dziennikarze nawet nie próbowali beletryzować swoich sprawozdań. Po prostu cytowali stenogramy.

Wziąłem do ręki na chybił trafił jakiś wycinek. Autor przypominał czytelnikom przygody Guliwera i z udawanym szacunkiem współczuł ludziom, którzy nie potrafili się upodobnić do liliputów, nigdy, jak wiadomo, nie formułujących żadnych hipotez. Ale po przemówieniu Ziernowa z tego udawanego szacunku nie pozostało ani śladu. Kiedy otworzyłem przyniesione mi przez Irenę popołudniowe wydania dzienników paryskich, zobaczyłem, że są one solidarnie nastrojone na zupełnie inną nutę.

„Zagadka rozwiązana!”. „Rosjanie rozgryźli tajemnicę różowych obłoków!”. „Anochin i Ziernow nawiązują kontakt z przybyszami!”. „Sowiety raz jeszcze zaskoczyły świat!”. Pod takimi tytułami sugestywnie referowano, jak to współczesny Paryż przemienił się nagle w prowincjonalne Saint Dizier z lat okupacji, jak to cudownie zmaterializowały się pomysły znakomitego reżysera i jak to się pojedynkowałem z pierwszym szermierzem Francji. Szczególnie to ostatnie zachwyciło paryżan. Jakiś tam operator filmowy, którego nikt nigdy nie widział na żadnych międzynarodowych zawodach na planszy, skrzyżował szpadę z samym Montjusseau. W dodatku nie przypłacił tego bynajmniej życiem. Zwycięzca olimpijski udzielił tego popołudnia kilku wywiadów i podwojono mu honorarium za wzięcie udziału w filmie. Wycisnąwszy wszystko, co się dało wycisnąć z Montjusseau i z Carresiego, reporterzy przypuścili atak do kliniki profesora Pelletiera i tylko surowy klasztorny regulamin tego szpitala uchronił mnie przed jeszcze jedną konferencją prasową. Ziernow zaś miał po prostu szczęście. Wykorzystując rytuał towarzyszący nieodmiennie otwarciu i zamknięciu obrad na każdym posiedzeniu kongresu zdołał, nie zauważony, ukryć się przed reporterami.

W referacie Ziernowa, który był szczegółowo streszczony i wszechstronnie skomentowany, nie znalazłem niczego, co by było dla mnie nowością. Wszystko, co powiedział, krystalizowało się już podczas naszych dyskusji o tym, cośmy razem przeżyli.

„Dwaj Rosjanie oraz pewien Amerykanin mieli doprawdy bajeczne przygody w pewnym paryskim hotelu w nocy, która wskrzesiła koszmar średniowiecza – przeczytałem na pierwszej kolumnie „Paris Jour”, obok mojego zdjęcia, zdjęcia Ziernowa i fotografii Martina. – Bynajmniej nie każdy przeniesiony w oka mgnieniu ze świata, w którym zwykł się znajdować, do świata zmaterializowanych zjaw i snów wydobytych z zakamarków pamięci innego człowieka zachowywałby się równie nieustraszenie, równie rozsądnie, działałby równie sprytnie i konsekwentnie jak trzej uczestnicy owej fantastycznej odysei. Ziernow odegrał zresztą wśród nich szczególniejszą rolę, uczynił więcej. Borys Ziernow jako pierwszy spośród uczonych naszej cywilizacji dał jedyną możliwą odpowiedź na pytanie, które nurtuje dziś miliardy ludzi na Ziemi: dlaczego przybysze ignorując nasze próby nawiązania z nimi kontaktu nie szukają sami porozumienia z nami? Ziernow odpowiada: między ich i naszym życiem fizycznym i psychicznym istnieją wielkie różnice, niepomiernie większe być może niż te, które zachodzą pomiędzy organizacją i psychiką ludzką a organizacją i psychiką pszczół. Co by się stało, gdyby pszczoła i człowiek podjęły próby nawiązania ze sobą kontaktu, pszczoła przy pomocy swoich pszczelich środków porozumienia, a człowiek przy pomocy ludzkich? Czy jest zatem w ogóle możliwy kontakt między dwoma jeszcze znacznie bardziej różniącymi się od siebie formami życia? Myśmy nie znaleźli sposobów nawiązania takiego kontaktu, a oni je znaleźli. Mogli nie pokazywać nam modeli naszego świata, ale je nam pokazali. Po co? Po to, by poznać nasze reakcje fizyczne i psychiczne, by poznać nasz sposób myślenia i charakter naszych procesów myślowych, by się przekonać, w jakim stopniu jesteśmy zdolni do rozumienia i oceny ich poczynań. Wybrali sobie godnych argonautów, ale jedynie Ziernow okazał się Odyseuszem – pojął i przechytrzył bogów”.

Czytając ten artykuł miałem tak uszczęśliwiony wyraz twarzy, że Irena nie wytrzymała. Powiedziała:

– Chciałam cię ukarać za to, że jesteś taki skryty. Ale trudno, masz, czytaj.

I podała mi otwartą już depeszę z Umanacu na Grenlandii.

„PARYŻ. Kongres. Ziernow. Wysłuchałem referatu przez radio. Jestem wstrząśnięty. Może właśnie tu na Grenlandii dokona pan nowego odkrycia. Czekam na przylot pana i Anochina najbliższym samolotem.

Thompson”.

To był doprawdy szczęśliwy dzień.

WYOBRAŹNIA CZY PRZECZUCIE

Szczęśliwy chyba nie tylko dla mnie.

Opowiadałem Irenie o kobiecie z kasyna.

Z początku nie uwierzyła mi.

– Robisz ze mnie idiotkę?

Zmilczałem. Potem zapytałem:

– Twoja matka była w Resistance. Gdzie to było?

– Komitet Weteranów prosił towarzyszy francuskich, by zebrali dane. Nie wiedzą dokładnie. Wszyscy z grupy matki zginęli. Gdzie i w jakich okolicznościach – nie wiadomo.

– W Saint Dizier – powiedziałem. – Niezbyt daleko od Paryża. Była tłumaczką w kasynie oficerskim. Tam właśnie ją aresztowano.

– Skąd wiesz?

– Sama o tym opowiadała.

– Komu?

– Mnie.

Irena powoli zdjęła okulary, złożyła je.

– Nie żartuje się na takie tematy.

– Ja wcale nie żartuję. Ja i Martin widzieliśmy ją tamtej nocy w Saint Dizier. Wzięli nas za angielskich lotników, tej nocy strącono w pobliżu miasteczka samolot angielski.

Wargi Ireny drżały.

Opowiedziałem jej wszystko po kolei – o portierze i o Langem, o tym, jak Martin strzelał na schodach z automatu, o wybuchu w kasynie, który usłyszeliśmy, biegnąc przez zaciemnione miasto.

Irena milczała. Denerwowała mnie bezradność moich słów, które nie były w stanie oddać nawet modelu życia, nie mówiąc już o samym, życiu.

– Jaka ona jest? – zapytała nagle Irena.

– Za każdym razem była inna, zależnie od tego, kto akurat ją wspominał, Etienne czy Lange. Młoda, w twoim wieku. I Etienne, i Lange zachwycali się nią, choć jeden z nich ją wydał, a drugi zabił.