Выбрать главу

Ponko był grubokościsty, ręce i nogi siekły celnie. Włosy, za które starałem się go pochwycić, by potem powalić na ziemię, przypominały szczotkę równie twardą jak sierść psa. Kiedy trwaliśmy spleceni w uścisku, doznawałem wrażenia, że podczas tej walki zachodzi przemiana, że kiedy się podniesiemy, on stanie się mną, a ja nim, ale może myślę tak dopiero teraz, a może to ty. Czytelniku, tak myślisz, nie ja, bo we mnie, w tamtej chwili, walka z nim budziła poczucie nierozerwalnej więzi z samym sobą, więzi z własną przeszłością, budziła lęk, by ta przeszłość nie wpadła w jego ręce, choćby za cenę jej zniszczenia, chciałem zniszczyć Brigd, aby nie wpadła w ręce Ponka, choć nigdy nie sądziłem, że jestem w niej zakochany, a nawet teraz tak nie myślę, lecz raz, jeden jedyny raz potoczyliśmy się z Brigd, jedno na drugim, tak jak teraz z Ponkiem, kąsając się, na kopę torfu za piecem, i teraz wiem, że już wtedy broniłem jej przed Ponkiem, który miał się wkrótce pojawić, broniłem przed nim Brigd i Zwidę zarazem, już wtedy starałem się wydrzeć z przeszłości tego nieznanego mi „ja” jakiś sekret, który mógłbym przeszczepić w moją przeszłość lub w moją przyszłość.

Stronica, którą czytasz, powinna przekazać gwałtowność tego starcia, owych głuchych i bolesnych ciosów, bezlitosnych i straszliwych razów, namacalność oddziaływania jednego ciała na drugie, rozkładania ciężaru własnych sił, nieomylną czujność, wszystko jak w lustrzanym obrazie, który przeciwnik odbija niczym zwierciadło. Jeśli doznania wywołane lekturą pozostają ubogie w zestawieniu z jakimkolwiek przeżytym doznaniem, to dzieje się tak dlatego, że to, czego doświadczam w chwili, gdy własną piersią miażdżę pierś Ponka lub gdy próbuję oswobodzić wykręconą rękę, nie jest doznaniem, którego bym potrzebował, aby wyrazić to, co chcę wyrazić, a chcę wyrazić miłosne posiadanie Brigd, posiadanie jędrnej pulchności jej dziewczęcego ciała, tak odmiennego od kościstej spoistości Ponka, a także wyrazić miłosne posiadanie Zwidy, jej uległej miękkości, którą u niej przeczuwam, chcę zatem wyrazić posiadanie Brigd, a ją uważam już za straconą, i zarazem posiadanie Zwidy, a ona posiada tylko bezcielesne kształty fotografii za szkłem. Daremnie staram się ujarzmić w splocie męskich członków, zwartych ze sobą i jakże podobnych, owe kobiece zjawy, które znikają w swojej nieosiągalnej odmienności: staram się zarazem ugodzić samego siebie, a może ugodzić to moje drugie „ja”, które ma zająć mojej miejsce w domu, czy też ugodzić tę prawdziwą cząstkę mnie samego, którą chciałbym wykraść temu drugiemu, lecz czuję, że tym, co stawia mi opór, jest tylko odrębność tego drugiego, tak jakby on zajął już moje miejsce, jakbyś zajął każde inne miejsce, a ja zostałbym wymazany z powierzchni świata.

Świat wydał mi się obcy, kiedy wreszcie gwałtownym pchnięciem oderwałem się od przeciwnika i wstałem podpierając się na kamiennej posadzce. Obcy był mój pokój, obcy kuferek z moimi rzeczami, obcy widok z niewielkiego okna. Obawiałem się, że nie potrafię już stworzyć więzi z nikim ani z niczym. Chciałem odszukać Brigd, lecz nie wiedziałem, co mógłbym jej powiedzieć ani jak z nią postąpić, nie wiedziałem, co ona mogłaby dla mnie zrobić ani co mi powiedzieć. Szedłem do Brigd myśląc o Zwidzie, szukałem postaci o dwóch twarzach, jakiejś jednej Brigd-Zwidy. sam też miałem dwie twarze, kiedy tak oddalałem się od Ponka, usiłując bezskutecznie zetrzeć śliną plamę krwi ze sztruksowego ubrania – krwi mojej lub jego, z moich zębów albo z nosa Ponka.

Nie tracąc żadnej z moich obu twarzy nadstawiłem uszu i przez drzwi prowadzące do dużej komnaty ujrzałem pana Kauderera, który stojąc zakreślał ręką szeroki gest i mówił: – I wtedy zobaczyłem, że Kauni i Pittó, dwadzieścia dwa i dwadzieścia cztery lata, leżą przede mną, każdy z piersią rozoraną śrutem na wilki.

– Ale kiedy to się stało? – spytał mój dziadek. -Nic nie wiedzieliśmy.

– Przed odjazdem uczestniczyliśmy w obrzędzie ósmego dnia.

– Sądziliśmy, że wy i Ozkartowie już dawno załagodziliście wasze spory. Że po tylu latach położyliście krzyż na tych waszych przeklętych starych porachunkach.

Oczy pana Kauderera, pozbawione rzęs wpatrywały się nieruchomo w pustkę, nic nie drgnęło w jego twarzy ulepionej jakby z żółtej gutaperki. – Pomiędzy Ozkartami i Kaudererami pokój trwa od jednego pogrzebu do drugiego. A krzyż stawiamy tylko na grobie, z napisem: „To uczynili nam Ozkartowie.”

– I co wy na to? – spytał Bronko, który miał zwyczaj mówienia bez ogródek.

– Także Ozkartowie piszą na swoich grobach: „To uczynili nam Kaudererowie.” – Potem, gładząc palcem wąsy, dodał: – Tutaj Ponko będzie wreszcie bezpieczny.

Wówczas moja matka złożyła dłonie i spytała:

– Matko Przenajświętsza, czy naszemu Gritzvi nic nie grozi? Czy nie wezmą się za niego?

Pan Kauderer potrząsnął głową, lecz nie spojrzał jej w twarz: – On nie jest z Kaudererów. Jedynie nam coś grozi, po wszystkie czasy!

Otworzyły się drzwi. Na podwórzu, znad ciepłej końskiej uryny, w lodowatym powietrzu, unosił się obłok pary. Chłopak stajenny wsunął do środka zsiniałą twarz i oznajmił: – Powóz gotowy!

– Gritzvi! Gdzie jesteś? Pośpiesz się! – krzyknął dziadek.

Zrobiłem krok do przodu, w stronę pana Kauderera, który zapinał guziki barchanowej opończy.

III

Przyjemności, jakich dostarcza nóż do rozcinania papieru, są przyjemnościami dotyku, słuchu, wzroku, a przede wszystkim umysłu. Lekturę poprzedza gest, który podkreśla materialną trwałość książki i otwiera ci dostęp do jej bezcielesnej substancji. Ostrze przenika od dołu pomiędzy obie kartki i jednym szybkim pociągnięciem otwiera pionowe przejście, płynne cięcia dosięgają i rozpruwają kolejne włókna, uległy papier z radosnym i przyjaznym szelestem przyjmuje pierwszego gościa, który zapowiada przyszły nie kończący się szelest kartek muśniętych wiatrem lub spojrzeniem. Większy opór stawia poziome zgięcie, zwłaszcza to podwójne, tu potrzebne jest niezręczne, poprzeczne cięcie – teraz dźwięk rozdzieranego papieru wydaje się stłumiony, o niższych tonach. Rozplatane krawędzie kartek ujawniają włóknistą tkankę, odpadają od nich wąziutkie strużynki. zwane wiórkami, miłe dla oka niczym piana fali wyrzucanej na brzeg. Ostrzem szpady otwierasz sobie przejście w murze kartek, myślisz przy tym, co zawierają i co kryją w sobie słowa; torujesz sobie drogę lektury, jak torowałbyś drogę w gęstym lesie.

Powieść, którą czytasz, chciałaby wprowadzić cię w świat cielesny, gęsty, szczegółowy. Pogrążony w lekturze, odruchowo przesuwasz nożykiem pomiędzy warstwami tomu: w lekturze nie doszedłeś jeszcze do końca pierwszego rozdziału, ale w rozcinaniu posunąłeś się znacznie dalej. I oto w chwili najbardziej napiętej uwagi odwracasz kartkę w połowie decydującego zdania i znajdujesz przed sobą dwie białe strony.

Siedzisz osłupiały, wpatrując się w tę okrutną bieli niczym w otwartą ranę, masz niemal nadzieję, że to może złudzenie optyczne wywołało tę plamę światła i już za chwilę pomału wyłoni się z niej żebrowaty prostokąt drukowanych liter. Ale nie, na dwóch przeciwległych stronicach naprawdę króluje śnieżna biel. Przewracasz jeszcze jedną kartkę i widzisz dwie prawidłowo zadrukowane strony. Kartkujesz dalej książkę: po dwóch białych stronach następują dwie zadrukowane. Białe, zadrukowane, białe, zadrukowane, i tak jest aż do końca. Arkusze drukarskie odbito tylko z jednej strony, a potem złożono je i zszyto, jakby były kompletne.

Tę powieść, tak gęsto utkaną z emocji, niespodziewanie rozdzierają bezdenne otchłanie, jakby sama próba oddania pełni życia ujawniała drzemiącą pod spodem pustkę. Próbujesz przeskoczyć tę lukę, podjąć przerwaną opowieść, uczepić się następnego skrawka prozy, postrzępionej jak krawędzie kartek rozciętych nożem. Nie potrafisz już się odnaleźć, zmienia się otoczenie, pojawiają się nowe postacie, nie rozumiesz, o czym rozmawiają, znajdujesz imiona osób, o których nic nie wiesz: Hela, Kazimierz, zaczynasz podejrzewać, że chodzi o inną książkę, może o tę prawdziwą polską powieść Poza osadą Malbork, natomiast początek, który przeczytałeś, mógłby pochodzić z jeszcze innej książki, kto wie jakiej.