Выбрать главу

– Dziękuję.

– Daję ci trzy tygodnie na podjęcie decyzji. Wystarczy?

Skinął głową. Zaschło mu w gardle. Chciał coś dodać, ale przychodziły mu do głowy myśli jeszcze głupsze od poprzednich. Zabuczał interkom. Esperanza wyszła z gabinetu. Myron wcisnął klawisz.

– Tak?

– „Seattle Times” na linii pierwszej – poinformowała Wielka Cyndi.

25

Pomalowany na jaskrawożółty kolor, osadzony w mile urządzonym, malowniczym krajobrazie, dom spokojnej starości w Inglemoore mimo to wyglądał na przybytek, do którego się trafia, żeby umrzeć.

Ścianę w głównym holu zdobiła tęcza. Meble były wesołe i funkcjonalne. Nic pluszowego. Żeby pensjonariusze nie mieli kłopotów ze wstawaniem z foteli. Na stole królowała duża kompozycja ze świeżo ściętych kwiatów. Jaskrawoczerwonych, wyjątkowo pięknych róż, które miały umrzeć za dzień czy dwa.

Myron wziął głęboki oddech. Ochłoń, chłopcze, ochłoń.

Silnie pachniało wiśniami, jakby gdzieś w pobliżu wisiał samochodowy odświeżacz w kształcie drzewka. Powitała go kobieta ubrana w spodnie i bluzkę, czyli „ładnie i niezobowiązująco”. Miała tuż po trzydziestce i zaprogramowany cieplutki uśmiech „żony ze Stepford”.

– Przyjechałem do Deborah Whittaker.

– Naturalnie – powiedziała. – Deborah jest pewnie w pokoju rekreacyjnym. Nazywam się Gayle. Zaprowadzę pana.

Deborah. Gayle. Wszyscy tu mieli tylko imiona. Lekarzem był zapewne jakiś doktor Bob. Ruszyli korytarzem z wesołymi muralami na ścianach. Na lśniących podłogach Myron dojrzał świeże ślady po wózkach. Cały personel demonstrował jednakowe sztuczne uśmiechy. Najpewniej wyćwiczone. Wszyscy – pielęgniarze, siostry i kto tam jeszcze – byli w cywilnych ubraniach. Nikt nie nosił stetoskopu, pagera, plakietki, niczego co kojarzyłoby się z medycyną. W Inglemoore wszyscy byli kolegami.

Gayle i Myron weszli do pokoju rekreacyjnego – z nieużywanymi stołami do ping-ponga, nieużywanymi stołami bilardowymi, nieużywanymi stolikami do gry w karty i nadużywanym telewizorem.

– Proszę usiąść. Becky i Deborah zaraz przyjdą.

– Becky? – spytał Myron i znów otrzymał uśmiech.

– Becky to przyjaciółka Deborah.

– Rozumiem.

Pozostał z sześciorgiem starych ludzi, w tym pięcioma kobietami. Starość nie zna seksizmu. Byli dobrze ubrani, starzec miał nawet krawat, wszyscy siedzieli w wózkach. Dwoje się trzęsło. Dwoje mamrotało do siebie. Skórę mieli poszarzałą, jakby spraną, pozbawioną naturalnej cielistej barwy. Jedna ze staruszek pozdrowiła go kościstą, niebiesko pożyłkowaną ręką. Uśmiechnął się i też ją pozdrowił.

Na ścianie powtarzało się hasło:

INGLEMOORE – DZIŚ JEST TWÓJ NAJLEPSZY DZIEŃ.

Miło, ale nie mógł oprzeć się myśli, że powinno ono raczej brzmieć:

INGLEMOORE – NIC LEPSZEGO CIĘ NIE CZEKA.

Hm! A może by tak na odjezdnym wrzucić je do skrzynki propozycji?

Do pokoju wczłapała posuwiście Deborah Whittaker. Choć nadal nosiła fryzurę typu hełm ze zdjęcia w gazecie – czarną jak szuwaks i tak mocno wylakierowaną, że wyglądała niczym z włókna szklanego – to ogólny efekt podsuwał skojarzenie z Dorianem Grayem, jakby w jednej chwili postarzała się o milion lat. Spoglądała wzrokiem żołnierza wpatrzonego w cel odległy o milę. Drobny tik na jej twarzy przywodził na myśl Katherine Hepburn. Być może cierpiała na parkinsona, ale Myron nie znał się na tym.

Trzydziestoletnia „przyjaciółka” Deborah, Becky, wywołała jego nazwisko. Wprawdzie też była w cywilnym ubraniu, a nie w bieli, i nic nie zdradzało, że jest pielęgniarką, od razu skojarzyła mu się z Louise Fletcher z Lotu nad kukułczym gniazdem.

Wstał.

– Jestem Becky – przedstawiła się.

– Myron Bolitar.

Uścisnęła mu dłoń i obdarzyła protekcjonalnym uśmiechem. Prawdopodobnie było to silniejsze od niej. Być może dopiero po godzinie od wyjścia z pracy potrafiła uśmiechnąć się szczerze.

– Czy mogę wam towarzyszyć? – spytała.

– Odejdź – wychrypiała Deborah Whittaker głosem, który zabrzmiał jak łysa opona na szutrowej drodze.

– Posłuchaj, Deborah…

– Nie posłucham! Nie podzielę się z tobą takim przystojniakiem. Zjeżdżaj!

Protekcjonalny uśmiech Becky stracił na pewności.

– Deborah – powiedziała tonem, który miał być miły, lecz znów zabrzmiał protekcjonalnie – wiesz, gdzie jesteśmy?

– Oczywiście! Alianci zbombardowali Monachium. Państwa Osi się poddały. Jestem wolontariuszką organizacji wspomagania żołnierzy i ich rodzin, stoję na południowym nabrzeżu Manhattanu, w twarz wieje mi morska bryza i czekam na przyjazd marynarzy, żeby pierwszemu, który zejdzie z okrętu, złożyć mocny, wilgotny całus.

Deborah Whittaker mrugnęła do Myrona.

– Debora, to nie jest rok tysiąc dziewięćset czterdziesty piąty. Mamy…

– Wiem, na miły Bóg! Nie bądź taka infantylna, Becky! – Staruszka usiadła i nachyliła się w stronę Myrona. – Nie ukrywam, bywa ze mną różnie. Czasem jestem tu. A czasem podróżuję w czasie. Kiedy miał tę przypadłość mój dziadek, nazywano to stwardnieniem arterii. Kiedy miała ją moja matka, nazywano to starością. A kiedy dopadła mnie, chorobą Parkinsona i Alzheimera. – Mięśnie jej twarzy wciąż drgały Spojrzała na pielęgniarkę. – Proszę cię, Becky, zejdź mi z oczu, dopóki jeszcze kojarzę.

Becky odczekała chwilę, z trudem podtrzymując niepewny uśmiech. Myron skinął jej głową i odeszła.

Deborah Whittaker przysunęła się bliżej.

– Lubię ją irytować – wyznała szeptem. – To jedyny przywilej starczego wieku. – Położyła dłonie na kolanach i zdobyła się na drżący uśmiech. – Wiem, że się przedstawiłeś, ale nie zapamiętałam imienia.

– Myron.

– To nie to – powiedziała zaskoczona. – Może André? Wyglądasz jak André. Kiedyś mnie czesał.

Becky obserwowała ich bacznie z kąta. Gotowa do interwencji.

Myron postanowił od razu przejść do rzeczy.

– Pani Whittaker, chciałem panią spytać o Elizabeth Bradford.

– O Lizzy? – Oczy staruszki zapłonęły i nabrały blasku. – Jest tutaj?

– Nie, proszę pani.

– Myślałam, że umarła.

– Umarła.

– Biedactwo. Wydawała wspaniałe przyjęcia. Na Farmie Bradfordów. Sznury świateł na werandzie. Setki gości. Lizzy zawsze zamawiała najlepszą orkiestrę, najlepsze jedzenie. Tak się świetnie bawiłam na jej rautach. Stroiłam się i…

Urwała. Oczy jej przygasły, jakby raptem dotarło do niej, że nie będzie więcej zaproszeń i przyjęć.

– W swojej rubryce często pisała pani o Elizabeth Bradford – przypomniał Myron.

– Oczywiście. – Machnęła ręką. – Opłacało się o niej pisać. Miała świetną pozycję towarzyską. Ale…

Znów urwała i wzrok jej uciekł.

– Ale?

– Nie pisałam o niej od miesięcy. Dziwne. W zeszłym tygodniu na balu charytatywnym na rzecz szpitala dziecięcego świętego Sebastiana, który wydała Constance Lawrence, znowu jej nie było. A to przecież ulubiona wenta Lizzy. Prowadziła ją od czterech lat.