Выбрать главу
***

Tymczasem w ciągu tych trzech godzin James Barr wpadł w poważne kłopoty. Zaczęły się, kiedy wyszedł z celi. Skręcił w prawo, żeby dojść do stanowisk z aparatami telefonicznymi. Korytarz był wąski. Wpadł na innego więźnia, zderzając się z nim ramieniem. I wtedy popełnił fatalny błąd. Oderwał wzrok od podłogi, spojrzał na tamtego i przeprosił.

Fatalny błąd, ponieważ „rybka” nie powinna nawiązywać kontaktu wzrokowego z innym więźniem. To świadczyło o braku Szacunku. Tak nakazywał więzienny kodeks. James Barr tego nie wiedział.

Facet, z którym nawiązał kontakt wzrokowy, był Meksykaninem. Miał tatuaże jakiegoś gangu, ale Barr tego nie zauważył. Kolejny fatalny błąd. Powinien znów wbić wzrok w podłogę,

pójść dalej i mieć nadzieję, że wszystko dobrze się skończy. Nie zrobił tego.

Zamiast tego powiedział:

– Przepraszam.

Potem uniósł brwi i uśmiechnął się krzywo, ale do siebie, jakby chciał powiedzieć: Okropna nora, no nie?

Poważny błąd. Spoufalanie się, sugerujące zażyłość.

– Na co się gapisz? – warknął Meksykanin.

W tym momencie James Barr zrozumiał. Na co się gapisz? – to typowa zaczepka. Nie była to odzywka, którą chciałoby się usłyszeć w koszarach, barze czy w ciemnej uliczce.

– Na nic – powiedział i natychmiast zrozumiał, że jeszcze pogorszył sytuację.

– Mówisz, że jestem niczym?

Barr znów wbił wzrok w podłogę i ruszył dalej, ale było już za późno. Czuł na plecach spojrzenie Meksykanina i zrezygnował z zamiaru telefonowania. Aparaty telefoniczne były na końcu holu, a on nie chciał znaleźć się w ślepym zaułku. Toteż okrężną drogą wrócił do swojej celi. Dotarł tam bez przeszkód. Na nikogo nie patrzył, z nikim nie rozmawiał. Położył się na swojej pryczy. Jakieś dwie godziny później doszedł do wniosku, że wszystko będzie dobrze. Chyba poradzi sobie z tym macho. Był większy od tego Meksykanina. Był większy od dwóch Meksykanów.

Chciał zadzwonić do swojej siostry i upewnić się, że nic jej nie jest.

Znów ruszył w kierunku automatów telefonicznych.

Dotarł tam niezaczepiany przez nikogo. Znalazł się w niewielkiej przestrzeni. Do ściany były przymocowane cztery aparaty, z których korzystali czterej aresztowani, a następni stali nieopodal w czterech kolejkach. Gwar, szuranie nóg, histeryczne śmiechy, zniecierpliwienie, frustracja, stęchłe powietrze, smród potu, brudnych włosów i uryny. W przekonaniu Jamesa Barra, typowa więzienna scenka.

Nagle jednak stała się zupełnie nietypowa.

Stojący przed nim mężczyźni zniknęli. Tak po prostu. Zwyczajnie się rozpłynęli. Korzystający z telefonów przerwali

rozmowy w pół słowa i odeszli. Czekający w pozostałych kolejkach też sobie poszli. W mgnieniu oka hol z zatłoczonego i gwarnego stał się pusty i cichy.

James Barr się odwrócił.

Zobaczył Meksykanina z tatuażami. Ten miał w ręku nóż, a za plecami dwunastu przyjaciół. Nożem była rączka szczoteczki do. zębów owinięta taśmą izolacyjną i opiłowana na sztylet z końcem ostrym jak igła. Przyjaciele byli niskimi i przysadzistymi facetami, wszyscy z takimi samymi tatuażami i krótko ostrzyżonymi włosami, wygolonymi w skomplikowane wzory.

– Czekajcie – powiedział Barr.

Jednak Meksykanie nie czekali i osiem minut później Barr był w śpiączce. Znaleziono go wkrótce potem na podłodze. Ciężko pobitego, z licznymi ranami kłutymi, pęknięciem czaszki i licznymi krwiakami podtwardówkowymi. Później mówiono w więzieniu, że sam się o to prosił. Nie szanował Latynosów. Jednak mówiono też, że nie poddał się bez walki. Mówiono to z odcieniem podziwu. Meksykanie też trochę ucierpieli. Jednak nie tak bardzo jak James Barr. Przewieziono go karetką do miejskiego szpitala, pozszywano i zopero-wano, aby obniżyć ciśnienie śródczaszkowe wywołane obrzękiem mózgu. Potem położono go na zamkniętym oddziale intensywnej opieki. Zapadł w śpiączkę. Lekarze nie byli pewni, czy odzyska przytomność. Może jutro. Może za miesiąc. Może nigdy. Lekarze nie wiedzieli i nic ich to nie obchodziło. Wszyscy byli rezydentami i mieszkali w tym mieście.

***

Dyrektor aresztu zadzwonił późno w nocy i powiedział o tym Emersonowi. Ten zadzwonił do Rodina. Potem Rodin zadzwonił z tą wieścią do Chapmana. A Chapman zadzwonił i powiedział o tym Franklinowi.

– No i co teraz? – zapytał go Franklin.

– Nic – odparł Chapman. – Sprawa zostaje zawieszona. Nie można sądzić faceta w śpiączce.

– A jeśli się obudzi?

– Jeżeli wyzdrowieje, to pewnie ją wznowią.

– A jeśli nie?

– To nie. Nie można skazać warzywa.

– No i co teraz robimy?

– Nic – odparł Chapman. – I tak nie traktowaliśmy tego zbyt poważnie. Barr jest winny jak wszyscy diabli i niewiele można dla niego zrobić.

***

Franklin zadzwonił i zawiadomił Rosemary Barr, ponieważ nie był pewien, czy ktokolwiek zada sobie ten trud. Przekonał się, że miał rację. Osobiście przekazał jej tę wiadomość. Rosemary Barr nie okazała żadnych uczuć. Przyjęła to bardzo spokojnie. Jakby tego wszystkiego było już dla niej zbyt wiele.

– Chyba powinnam pojechać do szpitala – powiedziała.

– Jeśli pani chce – rzekł Franklin.

– On jest niewinny, wie pan. To nie w porządku.

– Widziała go pani wczoraj?

– Pyta pan, czy mogę zapewnić mu alibi?

– Może pani?

– Nie – odparła Rosemary Barr. – Nie mogę. Nie wiem, gdzie był wczoraj. Ani co robił.

– Czy bywał gdzieś regularnie? W kinie, barze, tym podobnych miejscach?

– Raczej nie.

– Miał jakichś przyjaciół?

– Nie jestem pewna.

– Przyjaciółki?

– Żadnej od długiego czasu.

– Odwiedzał innych krewnych?

– Jesteśmy tylko my dwoje. On i ja.

Franklin nic nie powiedział. Zapadła długa, niezręczna cisza.

– I co teraz będzie? – spytała Rosemary Barr.

– Sam nie wiem.

– Czy znalazł pan tę osobę, o której wspomniał mój brat?

– Jacka Reachera? Nie, obawiam się, że nie. Ani śladu.

– Będzie pan dalej szukał?

– Już nic nie mogę zrobić.

– W porządku – powiedziała Rosemary Barr. – Zatem będziemy musieli obejść się bez niego.

***

Jednak gdy tak rozmawiali przez telefon w sobotnią noc, Jack Reacher już do nich jechał.

2

Reacher jechał do nich dzięki pewnej kobiecie. Spędził piątkowy wieczór w South Beach, w Miami, w klubie tanecznym, z tancerką ze statku wycieczkowego. Statek był norweski i dziewczyna też pochodziła z Norwegii. Reacher domyślał się, że była za wysoka do baletu, ale miała odpowiednie wymiary do wszystkiego innego. Poznali się po południu na plaży. Reacher pracował nad swoją opalenizną. Lepiej się czuł brązowy. Nie wiedział, nad czym ona pracowała. Jednak poczuł cień, który padł mu na twarz, a kiedy otworzył oczy, zobaczył, że kobieta mu się przygląda. A może jego bliznom. Im bardziej brązową miał skórę, tym bardziej były widoczne, białe, paskudne i oczywiste. Ona miała jasną karnację i czarne bikini. Bardzo skąpe czarne bikini. Uznał ją za tancerkę, zanim jeszcze mu to powiedziała. Miała tę charakterystyczną postawę.

W końcu zjedli razem kolację i poszli do klubu. Salsa w wydaniu South Beach nie była ulubioną rozrywką Reachera, lecz zrekompensowało mu to towarzystwo Norweżki. Była zabawna i wspaniale tańczyła. Tryskała energią. Zmęczyła go. O czwartej rano zabrała go do swojego hotelu, chcąc zmęczyć go jeszcze bardziej. Jej hotel był miłym miejscem w stylu art deco, tuż nad oceanem. Najwyraźniej linia wycieczkowa dobrze traktowała swoich pracowników. Z pewnością to miejsce było o wiele bardziej romantyczne niż motel, w którym zatrzymał się Reacher. I znacznie bliżej centrum.