Выбрать главу

– Jaki jest koniec świata? – zapytał go Baldabiou.

– Niewidoczny.

Żonie Hélène przywiózł w prezencie jedwabną tunikę, której ona, przez wstydliwość, nigdy nie włożyła. Trzymając ją w palcach, miało się wrażenie, że nie ma się nic w ręku.

18

Jajeczka, które Hervé Joncour przywiózł z Japonii – przylepione setkami do małych płatków morwowej kory – okazały się zupełnie zdrowe. Produkcja jedwabiu w okręgu Lavilledieu, pod względem ilości i jakości, była w owym roku nadzwyczajna. Zdecydowano się otworzyć dwie nowe przędzalnie, a Baldabiou kazał zbudować wirydarz przy kościółku Świętej Agnieszki. Nie wiadomo dlaczego, ale wyobraził sobie, że musi on być okrągły, i dlatego zlecił przygotowanie projektu architektowi hiszpańskiemu, który nazywał się Juan Benitez i cieszył pewną sławą w dziedzinie Plazas de Toros.

– Pośrodku oczywiście żadnego piasku, tylko ogród. I, jeśli łaska, nad wejściem, zamiast głów byków głowy delfinów.

– Delfinów, señor?

– Widziałeś kiedyś rybę, Benitez?

Hervé Joncour zrobił kilka obliczeń i odkrył, że jest bogaty. Kupił trzydzieści akrów ziemi na południe od swojego domu i spędził letnie miesiące na sporządzaniu rysunków ogrodu, gdzie byłoby przyjemnie spacerować w ciszy. Wyobraził sobie, że będzie on niewidoczny jak koniec świata. Co rano wyprawiał się do Verduna, gdzie słuchał miejscowych historyjek i przeglądał nadesłane z Paryża gazety. Wieczorem przesiadywał długo obok żony Hélène na werandzie swojego domu. Ona czytała na głos jakąś książkę, a on czuł się szczęśliwy, bo myślał, że na całym świecie nie ma piękniejszego głosu.

4 września 1862 roku skończył 33 lata. Życie jak deszcz spływało przed jego oczami: widok pełen spokoju.

19

– Nie musisz się niczego obawiać.

Ponieważ Baldabiou tak postanowił, 1 października Hervé Joncour wyjechał znowu do Japonii. Przekroczył granicę francuską koło Metzu, minął Wirtembergię i Bawarię, znalazł się w Austrii, pociągiem dojechał do Wiednia i Budapesztu, a potem dalej, aż do Kijowa. Przejechał konno dwa tysiące kilometrów rosyjskiego stepu, minął Ural, znalazł się na Syberii, po czterdziestu dniach drogi przybył nad jezioro Bajkał, które miejscowa ludność nazywała demonem. Z biegiem rzeki Amur, wzdłuż chińskiej granicy dotarł do oceanu i zatrzymał się w porcie Sabirk, gdzie spędził jedenaście dni, oczekując na statek holenderskich przemytników, który następnie dowiózł go do przylądka Teraya na zachodnim wybrzeżu Japonii. Pieszo, bocznymi drogami, przemierzył prowincje Ishikawa, Toyama, Niigata, znalazł się w prowincji Fukushima i dotarł do miasta Shirakawa, okrążył je od wschodu i przez dwa dni czekał na czarno ubranego człowieka, który zawiązał mu oczy i zawiózł do miasteczka Hara Keia. Gdy już mógł otworzyć oczy, ujrzał przed sobą dwóch służących, którzy wzięli jego bagaż, poprowadzili na skraj lasu, wskazali mu ścieżkę i zostawili samego. Hervé Joncour zaczął iść w cieniu, jaki drzewa wokół niego i nad nim wycinały z blasku dnia. Zatrzymał się dopiero wtedy, gdy nagle zieleń otwarła się na chwilę – jak okno – z boku ścieżki. Jakieś trzydzieści metrów poniżej widać było jezioro. A na brzegu jeziora, tyłem do niego, przysiedli na ziemi Hara Kei i kobieta w pomarańczowej sukni, z włosami rozpuszczonymi na ramiona. W chwili gdy Hervé Joncour ją dostrzegł, ona odwróciła się powoli, na jedną chwilę, tyle tylko, by napotkać oczami jego wzrok.

Jej oczy nie miały wykroju orientalnego, a twarz była twarzą małej dziewczynki.

Hervé Joncour ruszył dalej przez gąszcz lasu, a gdy z niego wyszedł, znalazł się na brzegu jeziora. Kilka kroków przed nim Hara Kei, odwrócony tyłem, siedział sam, nieruchomo, ubrany na czarno. Obok niego leżała rzucona na ziemię pomarańczowa suknia i para słomianych sandałów. Hervé Joncour podszedł bliżej. Maleńkie koliste fale, jakby przysłane gdzieś z daleka, kładły wodę na brzegu jeziora.

– Mój francuski przyjaciel – szepnął, nie odwracając się, Hara Kei.

Spędzili parę godzin, siedząc obok siebie, na rozmowie i milczeniu. Potem Hara Kei podniósł się, a Hervé Joncour poszedł jego śladem. Zanim ruszył w stronę ścieżki, niedostrzegalnym ruchem upuścił jedną ze swoich rękawiczek obok porzuconej na brzegu pomarańczowej sukni. Kiedy doszli do miasteczka, był już wieczór.

20

Hervé Joncour był gościem Hara Keia przez cztery dni. Było to tak, jakby mieszkał na królewskim dworze. Cała okolica istniała dla tego człowieka, jeśli ktoś na tych wzgórzach wykonał jakiś ruch, służył on prawie zawsze jego obronie lub przyjemności. Życie mrowiło się niegłośnie, poruszało z przebiegłą powolnością, jak tropione zwierzę w swojej norze. Świat wydawał się odległy o całe wieki.

Hervé Joncour miał dom dla siebie i pięciu służących, którzy wszędzie mu towarzyszyli. Jadał samotnie, w cieniu ubarwionego kwiatami drzewa, jakiego nigdy dotąd nie widział. Dwa razy na dzień podawano mu, w sposób nieco ceremonialny, herbatę. Wieczorem prowadzony był do największego w domu pomieszczenia z kamienną podłogą, gdzie poddawał się rytuałowi kąpieli. Trzy kobiety, stare, z twarzami pokrytymi czymś w rodzaju białej szminki, polewały wodą jego ciało i wycierały je ciepłą, jedwabną tkaniną. Ich sękate dłonie były zadziwiająco lekkie.

Rankiem drugiego dnia Hervé Joncour ujrzał wjeżdżającego do miasteczka białego człowieka: towarzyszyły mu dwa wozy pełne dużych drewnianych skrzyń. Był to Anglik. Nie przyjechał tu kupować. Przyjechał sprzedawać.

– Broń, monsieur. A pan?

– Ja kupuję. Jedwabniki.

Zjedli razem kolację. Anglik miał dużo do opowiadania: od ośmiu już lat krążył tam i z powrotem między Europą a Japonią. Hervé Joncour słuchał i dopiero na końcu zapytał

– Czy zna pan kobietę, młodą, Europejkę, jak sądzę, białą, która tu mieszka?

Anglik, nieporuszony, jadł dalej.

– W Japonii nie ma białych kobiet. W Japonii nie ma ani jednej białej kobiety.

Odjechał następnego dnia obładowany złotem.

21

Hervé Joncour zobaczył znów Hara Keia dopiero trzeciego dnia rano. Zdał sobie nagle sprawę, że jego pięciu służących zniknęło gdzieś, jakby za sprawą czarów, i w parę chwil później zobaczył jego. Ten człowiek, dla którego wszyscy w tych stronach istnieli, poruszał się zawsze w otoczce pustki. Jak gdyby jakaś niepisana reguła nakazywała światu, by pozwolił mu żyć samotnie.

Poszli razem w górę zbocza i dotarli do polany, gdzie niebo przecinały dziesiątki przelatujących ptaków z wielkimi błękitnymi skrzydłami.

– Tutejsza ludność patrzy, jak latają, i z ich lotu odczytuje przyszłość.

Powiedział Hara Kei.

– Kiedy byłem chłopcem, ojciec zaprowadził mnie w miejsce podobne do tego, włożył mi w ręce swój łuk i kazał strzelić do jednego z nich. Zrobiłem to i wielki ptak z błękitnymi skrzydłami spadł na ziemię jak martwy kamień. Jeśli chcesz poznać przyszłość, czytaj lot swojej strzały, powiedział mi ojciec.

Ptaki latały powoli, unosząc się i opadając na niebie, jakby je chciały starannie zetrzeć skrzydłami.

Wrócili do wsi, idąc w dziwnym świetle popołudnia, które przypominało wieczór. Przed domem Hervé Joncoura pożegnali się. Hara Kei zawrócił i ruszył powoli przed siebie drogą biegnącą wzdłuż rzeki. Hervé Joncour patrzył za nim, stojąc w progu: zaczekał, aż tamten oddali się o jakieś dwadzieścia kroków, i zapytał