Выбрать главу

Kiedy miałem pięć lat, ojciec przywiózł mnie tu na pogotowie by założyć (dwanaście szwów), a kiedy miałem siedem… No cóż, wiecie już aż za dużo o mojej salmonellozie. Potem poszedłem na medycynę i odrobiłem staż w nowojorskim szpitalu, który wówczas nazywano Columbia Presbyterian, ale wróciłem do St. Elizabeth robić specjalizację z okulistyki w zakresie chirurgii plastycznej. Owszem, jestem chirurgiem plastycznym, ale nie takim jak myślicie. Czasem wykonuję korekty nosów, lecz nie zakładam silikonowych implantów ani niczego podobnego. Nie dlatego, żebym to potępiał. Po prostu to mnie nie interesuje. Skupiłem się na pediatrycznej chirurgii plastycznej wraz z moją koleżanką ze studiów, błyskotliwą uciekinierką z Bronksu, niejaką Ziac Leroux.

Pracujemy dla organizacji zwanej One World Wrap Aid Together.

Prawdę mówiąc, sami ją założyliśmy, Zia i ja. Zajmujemy się dziećmi, głównie z Trzeciego świata, które zostały zdeformowane w wyniku porodu, ubóstwa lub działań wojennych. Wiele podróżujemy. Operowałem zmasakrowane twarze w Sierra Leone, rozszczepione podniebienia w Mongolii, ofiary choroby Crouzona w Kambodży i oparzeń w Bronksie. Jak większość moich kolegów po fachu, mam za sobą liczne szkolenia. Specjalizuję się w rekonstrukcji uszu, nosa i krtani oraz – jak już wspomniałem – okulistyce. Zia podobnie, chociaż bardziej interesuje ją chirurgia twarzowo-szczękowa. Może wzięliście nas za zadeklarowanych naprawiaczy świata. W takim razie jesteście w błędzie. Miałem wybór. Mogłem powiększać cycki albo wygładzać zmarszczki tym, którzy i tak są zbyt urodziwi lub pomagać nieszczęśliwym, biednym dzieciom. Wybrałem to drugie nie tyle z chęci ulżenia doli biedakom, ale ponieważ u nich występują najbardziej interesujące przypadki. Większość chirurgów plastycznych w głębi serca uwielbia łamigłówki. Jesteśmy dziwakami. Podniecają nas okropne deformacje wywołane przez wady wrodzone i zmiany nowotworowe. Znacie te podręczniki medycyny ze zdjęciami ukazującymi ohydnie zniekształcone twarze, których widoku nie mogliście znieść? Zia i ja uwielbiamy takie rzeczy. Rajcuje nas naprawianie ich – łatanie zniszczonych tkanek, żeby wyglądały jak nowe, a nawet lepiej. świeże powietrze drażniło mi płuca. Słońce świeciło tak, jakby to był pierwszy dzień wiosny, drwiąc z mojego ponurego nastroju. Obróciłem twarz do słońca i pozwoliłem, aby mnie ukoiło. Monica lubiła to robić. Mówiła, że to ją „odstresowuje”. Zmarszczki na jej czole znikały, jakby słoneczne promienie były palcami masażysty. Nie otwierałem oczu. Lenny czekał w milczeniu. Zawsze uważałem się za nazbyt wrażliwego.

Zbyt łatwo wzruszam się na głupich filmach. Łatwo manipulować moimi uczuciami. Jednak po wylewie ojca nawet nie zapłakałem. A teraz, kiedy spadł na mnie ten straszny cios, nie czułem… sam nie wiem, nie miałem sił rozpaczać. Zapewne była to typowa reakcja obronna. Musiałem zrobić swoje. Pod tym względem sytuacja ta przypominała to, czym zajmuję się zawodowo. Kiedy pojawia się pęknięcie, zaszywam je, zanim zmieni się w głęboką ranę. Lenny wciąż był spieniony po telefonie Edgara.

– Domyślasz się, czego chce ten stary drań?

– Nie mam pojęcia.

Milczał chwilę. Wiedziałem, o czym myśli. Lenny obwiniał Edgara o śmierć swojego ojca. Jego stary był pracownikiem średniego szczebla w Pro Ness Fodds, jednym z przedsiębiorstw Edgara. Harował dla firmy przez dwadzieścia sześć lat i właśnie skończył pięćdziesiąt dwa lata, kiedy Edgar przeprowadził gruntowną reorganizację. Ojciec Lenny'ego stracił pracę. Pamiętam pana Marcusa zgarbionego za kuchennym stołem, przy którym starannie zaklejał koperty ze swoim listem motywacyjnym. Nie zdołał znaleźć żadnej pracy i dwa lata później umarł na atak serca. Nikt nie potrafiłby przekonać Lenny'ego, że te dwa wydarzenia nie łączyły się ze sobą. – Na pewno nie chcesz, żebym u ciebie został? – zapytał.

– Nie, nic mi nie będzie.

– Masz komórkę?

Pokazałem mu telefon.

– Zadzwoń do mnie, gdybyś czegoś potrzebował.

Podziękowałem mu i pozwoliłem odejść. Kierowca otworzył drzwi. Krzywiąc się, wsiadłem. Nie jechaliśmy daleko. Do Kasselton w stanie New Jersey. Moje rodzinne miasteczko.

Minęliśmy szeregowe domki z lat sześćdziesiątych, rozległe ogrody z lat siedemdziesiątych i aluminiowe sidingi z osiemdziesiątych, a także stylizowane rezydencje z dziewięćdziesiątych. W końcu drzewa zaczęły gęstnieć. Te domy stały dalej od drogi, chronione przez zieleń przed motłochem, który mógłby tędy przejeżdżać.

Teraz zbliżaliśmy się do niedostępnej krainy starych pieniędzy, która zawsze pachniała jesienią i dymem palonego drewna. Rodzina Portmanów osiedliła się w tym gąszczu zaraz po wojnie secesyjnej.

Jak większość podmiejskich terenów Jersey, wtedy była to ziemia uprawna. Prapradziadek Portman powoli wyprzedawał parcele, zbijając na tym fortunę. Wciąż mieli szesnaście akrów, co było jednym z największych terenów budowlanych w tej okolicy. Kiedy jechaliśmy w kierunku domu, spojrzałem w lewo – w kierunku rodzinnego cmentarza. Dostrzegłem świeży kopczyk ziemi.

– Zatrzymaj samochód – powiedziałem.

– Przykro mi, doktorze Seidman – odparł kierowca – ale kazano mi przywieźć pana prosto pod główny budynek.

Chciałem zaprotestować, ale się rozmyśliłem. Zaczekałem, aż samochód stanie przed frontowymi drzwiami. Usłyszałem, jak szofer mówi: „Doktorze Seidman?”. Nie zwróciłem na to uwagi, ruszyłem przed siebie. Zawołał ponownie. Zignorowałem go. Chociaż nie padało, zieleń trawy miała odcień spotykany zazwyczaj tylko w lasach tropikalnych. Róże w ogrodzie kwitły w najlepsze – eksplozja barw. Usiłowałem przyspieszyć kroku, ale wciąż miałem wrażenie, że zaraz popęka mi skóra. Zwolniłem. To była dopiero moja trzecia wizyta w posiadłości Portmanów, którą jako chłopak mnóstwo razy widziałem z zewnątrz, a pierwsza na ich rodzinnym cmentarzu. Prawdę mówiąc, jak większość normalnych ludzi, wolałbym jej uniknąć. Myśl o chowaniu bliskich na podwórku, jakby byli domowymi zwierzętami… to była jedna z tych rzeczy, które robią bogaci, a których my, zwyczajni ludzie, nie możemy zrozumieć. I wcale nie chcemy. Płotek otaczający cmentarz był wysoki na jakieś pół metra i oślepiająco biały. Zastanawiałem się, czy z tej okazji świeżo go pomalowano. Przeszedłem przez okazałą bramę i obok skromnych nagrobków, nie odrywając oczu od świeżego kopczyka ziemi. Kiedy do niego dotarłem, przeszedł mnie dreszcz. Spojrzałem. Tak, świeżo zasypany grób. Jeszcze bez kamiennej płyty. Wykaligrafowane jak na zaproszeniach na ślub litery układały się w zwięzły napis: NASZA MONICA. Stałem tam, z oczami pełnymi łez. Monica. Moja dzikooka piękność. Nasz związek był burzliwy – klasyczny przypadek nadmiaru uczuć z początku i niedostatku na końcu. Nie wiem, dlaczego tak się stało. Monica była inna, to nie ulegało wątpliwości. Z początku to pęknięcie było podniecające i pociągające. Później jej gwałtowne zmiany nastroju zaczęły mnie nużyć. Nie miałem cierpliwości zgłębiać ich przyczyny. Kiedy patrzyłem na kopczyk ziemi, przyszło bolesne wspomnienie. Dwie noce przed napadem Monica płakała, co zauważyłem, gdy wszedłem do sypialni. Nie po raz pierwszy. W żadnym razie. Odgrywając moją rolę w sztuce, jaką było nasze życie, zapytałem ją, co się stało, ale bez przekonania. Kiedyś okazałbym jej więcej troski. Monica nie odpowiedziała. Spróbowałem ją objąć. Zesztywniała. Po chwili stało się to męczące jak wielokrotnie odgrywana scena, która w końcu rodzi zobojętnienie. Tak już bywa z osobami cierpiącymi na ataki depresji. Nie jesteś w stanie wciąż się nimi przejmować.

W końcu zaczynają cię drażnić. A przynajmniej tak sobie wmawiałem.

Jednak tym razem było inaczej. W końcu Monica odpowiedziała na moje pytanie. Było to tylko jedno zdanie: „Nie kochasz mnie”.