– Same długi, jakie zostawił…
– Cii! – Lydia ponownie przycisnęła palec do jej ust.
Zniżyła głos do intymnego szeptu. – To naprawdę nic mnie nie obchodzi, Wendy. Daję ci doskonałą okazję uwolnienia się od kłopotów. Ogłoś bankructwo, jeśli musisz. Mieszkasz w dobrej dzielnicy. Przeprowadź się. Niech Jack – to twój jedenastoletni syn, prawda?
Na dźwięk imienia syna Wendy drgnęła.
– No, niech Jack w tym roku nie jedzie na letni obóz.
Niech po szkole znajdzie sobie jakąś pracę. Jakąkolwiek.
To mnie nie obchodzi. Wendy, spłać swoje długi i będzie po sprawie. Już nigdy więcej mnie nie zobaczysz. Jeśli jednak nie zapłacisz… No cóż, dobrze przyjrzyj się Heshy'emu.
Zamilkła, czekając, aż Wendy to zrobi. Ten widok wywarł pożądany efekt. – Najpierw zabijemy małego Jacka. Potem, dwa dni później, zabijemy Lilę. Jeśli opowiesz o naszej rozmowie policji, zabijemy Jacka, Lilę i Darlene. Całą trójkę, po kolei według wieku. A potem, kiedy pochowasz dzieci… Posłuchaj, Wendy, bo to jest ważne – potem i tak zmuszę cię, żebyś zapłaciła.
Wendy nie była w stanie wykrztusić słowa.
Lydia pociągnęła łyk bezkofeinowej kawy i westchnęła z satysfakcją. – Cudowna – powiedziała, wstając ze stołka.
– Naprawdę świetnie się rozmawiało, Wendy. Powinnyśmy wkrótce znowu się spotkać. Na przykład w twoim domu, w piątek szesnastego, w południe. Wendy siedziała ze spuszczoną głową.
– Zrozumiałaś?
– Tak.
– I co zamierzasz zrobić?
– Zamierzam spłacić dług – odparła Wendy.
Lydia uśmiechnęła się do niej.
– Ponownie przyjmij moje najszczersze wyrazy współczucia.
Lydia wyszła na zewnątrz i z przyjemnością wciągnęła w płuca świeże powietrze. Obejrzała się przez ramię. Wendy Burnet nie ruszyła się z miejsca. Lydia pomachała jej i podeszła do Heshy'ego. Miał prawie metr dziewięćdziesiąt. Ona niewiele ponad metr pięćdziesiąt. Ważył blisko sto czterdzieści kilogramów. Ona pięćdziesiąt dwa. On miał głowę jak nieforemna dynia. Ona wyglądała jak laleczka z chińskiej porcelany.
– Jakieś problemy? – spytał Heshy.
– Skądże. – Zbyła to niedbałym machnięciem ręki.
– Jedno z najbardziej zyskownych przedsięwzięć. Czy znalazłeś naszego człowieka?
– Tak.
– I przesyłka jest już w drodze?
– Jasne, Lydio.
– Bardzo dobrze.
Zmarszczyła brwi, lekko zaniepokojona.
– Coś nie tak? – zapytał.
– Mam złe przeczucie, to wszystko.
– Chcesz się wycofać?
Lydia uśmiechnęła się do niego.
– Nigdy w życiu, Misiaczku.
– No to co chcesz zrobić?
Zastanowiła się nad tym.
– Zobaczmy, jak się czuje doktor Seidman.
8
– Nie pij już więcej soku jabłkowego – powiedziała Cheryl do dwuletniego synka, Connera.
Stałem za linią autową, z założonymi rękami. Był typowy jesienny dzień w New Jersey: rześki, nieco chłodny i wilgotny, naciągnąłem więc kaptur bluzy na czapeczkę baseballową z emblematem Yankee.
Na nosie miałem okulary przeciwsłoneczne. Ciemne okulary i kaptur na głowie. Wyglądałem jak Unabomber z listów gończych.
Kibicowaliśmy grającym w piłkę nożną ośmiolatkom. Lenny był ich trenerem. Potrzebował pomocnika i namówił mnie, zapewne dlatego, że tylko ja znam się na piłce nożnej jeszcze mniej niż on. Pomimo to nasza drużyna wygrywała. Zdaje się, że wynik był osiemdziesiąt trzy do dwóch, ale nie jestem pewien. – Dlaczego nie mogę dostać więcej soku? – pytał Conner.
– Ponieważ -odparła z matczyną cierpliwością Cheryl – od soku jabłkowego dostajesz biegunki.
– Naprawdę?
Po mojej lewej Lenny nieustannie dopingował dzieciaki.
– Jesteś najlepszy, Ricky. Dalej. Petey. No, to był dopiero wykop, Davey.
Zawsze zdrabniał ich imiona. Owszem, to wkurzające. Raz, w przypływie euforii, nazwał mnie Marky. Tylko raz. – Wujku Marc?
Ktoś pociągnął mnie za nogawkę. Spojrzałem na Connera, który ma dwadzieścia sześć miesięcy. – O co chodzi, kolego?
– Od soku z jabłek dostaję biegunki.
– Dobrze wiedzieć.
– Wujku Marc?
– Tak?
Conner obrzucił mnie posępnym wzrokiem.
– Biegunka jest niedobra – powiedział.
Zerknąłem na Cheryl. Powstrzymała uśmiech, za którym jednak dostrzegłem troskę. Znowu spojrzałem na Connera. – Powinieneś o tym pamiętać, mały.
Chłopiec z zadowoleniem kiwnął głową. Uwielbiam go. Jego widok łamie mi serce i jednocześnie sprawia ogromną radość. Dwadzieścia sześć miesięcy. Dwa miesiące starszy od Tary. Z podziwem i smutkiem obserwowałem, jak rośnie. Znów odwrócił się do matki.
Wokół Cheryl leżały rozmaite części ekwipunku, w ilości odpowiedniej dla krzepkiego jucznego muła. Kartony z sokiem Minutę Maid oraz tabliczki Nutri-Grain. Pampersy Baby Dry * (jakby ktoś widział gdzieś Baby Wet? **) oraz Huggies z dodatkiem aloesu na odparzenia pośladków. Butelki do karmienia Evenflo.
Grahamki z cynamonem, oskrobane marchewki, obrana pomarańcza, posiekane winogrona (poszatkowane dokładnie, żeby dzieciak się nie zadławił) oraz kubeczki z czymś, co -jak miałem nadzieję – było homogenizowanym serkiem, wszystko to zapakowane w hermetyczne plastikowe pojemniki. Lenny, główny trener, pokrzykiwał do naszych zawodników, przekazując im swe bezcenne rady. Kiedy atakowali, wołał:
„Dawaj, dawaj!”, a kiedy przechodzili do obrony, krzyczał:
„Zatrzymaj go!”. A czasami, tak jak w tej chwili, objawiał swą głęboką znajomość subtelnych zasad taktyki i strategii: – Kopnij piłkę!
Krzyknąwszy to po raz czwarty z kolei, Lenny zerknął na mnie. Z zachęcającym uśmiechem pokazałem mu podniesiony kciuk. Pokazałby mi palec, ale nie w obecności tylu nieletnich świadków. Ponownie założyłem ramiona na piersi i uważnie przyjrzałem się zawodnikom.
Chłopcy byli ubrani jak zawodowi gracze. Na nogach mieli korki.
Pod podkolanówkami ochraniacze kostek. Większości z nich posmarowano twarze kremem z filtrem, chociaż słońce nie chciało się wychylić zza chmur. Dwaj z nich nosili ochraniacze nawet na nosach. Patrzyłem, jak mój chrześniak, Kevin, usiłuje wykonać polecenia ojca i kopnąć piłkę. I nagle to spadło na mnie niczym cios. Chwiejnie cofnąłem się o krok.
Zawsze tak to odczuwałem. Obojętnie, czy oglądałem mecz, jadłem obiad ze znajomymi, czy też przyjmowałem pacjenta lub słuchałem piosenki nadawanej przez radio. Robiłem coś zupełnie zwyczajnego, przeciętnego i czułem się całkiem dobrze, gdy nagle bach – i ślepłem. Łzy stawały mi w oczach. Przed morderstwem i porwaniem nigdy mi się to nie zdarzało. Jestem lekarzem. Umiem zachować spokój w życiu zawodowym i prywatnym. Teraz jednak przez cały rok noszę ciemne okulary jak jakiś nadęty aktor występujący w filmach klasy B. Cheryl spojrzała na mnie i w jej oczach znów dostrzegłem troskę. Wyprostowałem się i uśmiechnąłem z wysiłkiem. Cheryl wypiękniała. Tak czasem bywa. Macierzyństwo służy niektórym kobietom. Obdarza je nieziemskim spokojem i urodą. Nie chcę, żebyście źle mnie zrozumieli. Nie płaczę po całych dniach. Wciąż prowadzę normalne życie. Cierpię, ale nie stale. Nie pogrążyłem się w smutku. Pracuję, chociaż jeszcze nie mam odwagi pojechać za morze. Wciąż mi się zdaje, że powinienem pozostać w kraju na wypadek, gdyby pojawił się świeży trop. Wiem, że to jest irracjonalne, a może nawet chore. Mimo to jeszcze nie jestem gotowy do wyjazdu. Co mnie dziwi i wciąż na nowo zaskakuje, to sposób, w jaki smutek potrafi niespodziewanie dopaść człowieka. Żal, którego się spodziewamy, można jeśli nie opanować, to przynajmniej jakoś stłumić i znieść. Jednak żal lubi kryć się po kątach. Lubi spadać na ciebie znienacka, przestraszyć, wykpić, odrzeć z pozorów normalności. Żal usypia czujność i dlatego jego atak staje się jeszcze dotkliwszy. -Wujku Marc?