– Dzięki -odparłem. -Czy moglibyśmy jeszcze zamienić się na telefony komórkowe?
– Jasne, tylko po co?
– Nie jestem pewien, ale mogą próbować namierzyć mój aparat.
– Da się to zrobić?
– Nie mam pojęcia.
Wzruszyła ramionami i wyjęła swoją komórkę. Była maleńka, wielkości puderniczki. – Naprawdę sądzisz, że Tara żyje?
– Nie wiem.
Pospiesznie weszliśmy po cementowych schodach parkingu. Klatka schodowa jak zwykle cuchnęła uryną. – To szaleństwo – mruknęła Zia. – Wiesz o tym, prawda?
– Taak.
– Mam jeszcze pager. Gdybyś chciał, żebym cię gdzieś podwiozła lub cokolwiek, daj znać.
– Pewnie.
Przystanęliśmy przy samochodzie. Zia wręczyła mi kluczyki – No co? – spytałem, widząc jej minę.
– Masz cholernie wielkie ego, Marc.
– To ma być czułe pożegnanie?
– Nie chcę, żeby coś ci się stało – odparła. – Potrzebuję cię.
Uściskałem ją i usiadłem za kierownicą. Pojechałem na północ w kierunku Henry'ego Hudsona i wybrałem numer Rachel. Niebo było czyste i spokojne. Światła mostu zmieniały ciemną toń rzeki w rozgwieżdżony nieboskłon. Rachel odebrała telefon po dwóch sygnałach. Nie odezwała się i natychmiast zrozumiałem dlaczego.
Zapewne zobaczyła numer rozmówcy i nie rozpoznała go. – To ja – powiedziałem. – Dzwonię z telefonu Zii.
– Gdzie jesteś? – spytała Rachel.
– Zaraz wjadę na Hudson.
– Jedź dalej na północ w kierunku Tappan Zee. Przejedź ją i skieruj się na zachód.
– Gdzie teraz jesteś?
– Przy tym wielkim kompleksie handlowym Palisades.
– W Nyack.
– Właśnie. Bądź pod telefonem. Znajdziemy jakieś dogodne miejsce na spotkanie.
– Jadę.
Tickner rozmawiał przez telefon komórkowy, instruując O'Malleya.
Regan wpadł do saloniku. – Seidmana nie ma w pokoju.
Tickner posłał mu gniewne spojrzenie.
– Jak to, nie ma go w pokoju?
– A jak chcesz to zrozumieć, Lloyd?
– Może pojechał na prześwietlenie albo coś takiego?
– Pielęgniarka mówi, że nie.
– Do diabła. W tym szpitalu mają kamery, no nie?
– Nie we wszystkich pomieszczeniach.
– Na pewno przy każdym wyjściu.
– Tych jest tutaj co najmniej tuzin. Zanim zbierzemy taśmy i przejrzymy je…
– Tak, tak, tak. – Tickner zastanowił się. Ponownie przyłożył komórkę do ucha. – O'Malley?
– Przy telefonie.
– Słyszałeś?
– Taak.
– Ile czasu zajmie ci zdobycie wykazu rozmów z telefonu komórkowego i izolatki Seidmana? – zapytał Tickner.
– Ostatnich rozmów?
– Tak, przeprowadzonych w ciągu ostatniego kwadransa.
– Niech mi pan da pięć minut.
Tickner rozłączył się.
– Gdzie jest adwokat Seidmana?
– Nie wiem. Zdaje się, że poszedł sobie.
– Może powinniśmy do niego zadzwonić.
– Nie wyglądał mi na skorego do współpracy – zauważył Regan.
– To było jeszcze wtedy, kiedy uważaliśmy jego klienta za żono- i dzieciobójcę. Teraz zakładamy, że jest niewinny i jego życiu grozi niebezpieczeństwo.
Tickner wręczył Reganowi wizytówkę, którą otrzymał od Lenny'ego.
– Warto spróbować – mruknął Regan i zaczął dzwonić.
Dogoniłem Rachel tuż za Ramsey, będącym północnym przedmieściem New Jersey i południowym Nowego Jorku. Przez telefon uzgodniliśmy, że spotkamy się w Ramsey, na parkingu motelu „Fair” przy szosie numer siedemnaście. Motel był typowy, z tablicą dumnie głoszącą, że w pokojach są kolorowe telewizory (jakby w większości moteli nadal używano czarno-białych), przy czym każda litera tego napisu (włącznie z wykrzyknikiem) miała inną barwę na wypadek, gdyby ktoś nie wiedział, co oznacza słowo „kolorowe”.
Zawsze podobała mi się ta nazwa. Motel „Fair”. Nie jestem wielki ani wspaniały. Jestem po prostu „Fair” *. Uczciwe stawianie sprawy. Wjechałem na parking. Bałem się. Chciałem zadać Rachel milion pytań, ale wszystkie sprowadzały się do jednego.
Oczywiście, pragnąłem poznać prawdę o śmierci jej męża, ale jeszcze bardziej dowiedzieć się, co oznaczają te przeklęte zdjęcia zrobione przez prywatnego detektywa. Parking był pogrążony w ciemności rozpraszanej jedynie przez światła pojazdów przejeżdżających autostradą. Skradziona furgonetka zarządu zieleni miejskiej stała przy automacie z pepsi, na drugim końcu po prawej. Podjechałem do niej. Nie widziałem, jak Rachel wysiadła z furgonetki, ale po chwili opadła na fotel obok mnie. – Ruszaj – powiedziała.
Obróciłem się do niej i kiedy zobaczyłem jej twarz, odruchowo zahamowałem. – Jezu, co ci się stało?
– Nic mi nie jest.
Prawe oko miała podbite jak bokser po przegranym pojedynku.
Żółto-purpurowe sińce na szyi. Wielkie czerwone plamy na obu policzkach. Widziałem szkarłatne wgłębienia w miejscach, gdzie napastnik zacisnął palce. Paznokcie przecięły skórę.
Zastanawiałem się, czy nie odniosła wewnętrznych obrażeń, czy silne uderzenie w oko nie uszkodziło kości. Raczej nie. Jednak taki cios zazwyczaj na długo wyłącza trafionego z akcji. Nawet przyjmując najlepszy scenariusz i zakładając, że doznała tylko powierzchownych obrażeń, dziwne było, że nadal trzyma się na nogach. – Co się stało, do licha? – zapytałem.
W rękach trzymała Palm Pilota. W ciemnym wnętrzu samochodu jego ekran wydawał się oślepiająco jasny. Spojrzała nań i powiedziała:
– Jedź siedemnastą na południe. Pospiesz się, nie chcę ich zgubić.
Wrzuciłem wsteczny bieg, wycofałem samochód i wjechałem na autostradę. Sięgnąłem do kieszeni i wyjąłem fiolkę z tabletkami przeciwbólowymi. – To powinno ci pomóc.
Odkręciła zakrętkę.
– Ile powinnam zażyć?
– Jedną.
Wyjęła tabletkę. Ani na chwilę nie oderwała oczu od ekranu Palm
Pilota. Połknęła lekarstwo i podziękowała mi. – Opowiedz mi, co się stało.
– Ty pierwszy.
Streściłem jej ostatnie wydarzenia. Nadal jechaliśmy szosą numer siedemnaście. Minęliśmy zjazdy do Allendale i Ridge-wood. Na ulicach było pusto. Wszystkie sklepy – a tych, człowieku, było tam mnóstwo, tak że cała autostrada wyglądała jak jeden ciąg handlowy -były pozamykane. Rachel słuchała, nie przerywając.
Prowadząc, zerknąłem na nią. Krzywiła się z bólu. Kiedy skończyłem, zapytała:
– Jesteś pewien, że to nie była Tara?
– Tak.
– Dzwoniłam jeszcze raz do mojego człowieka od DNA.
Próbki pasują. Nie rozumiem tego.
Ja też nie mogłem tego zrozumieć.
– Co ci się przydarzyło?
– Ktoś na mnie napadł. Obserwowałam cię przez noktowizor.
Zobaczyłam, jak zostawiasz torbę z pieniędzmi i odchodzisz. W krzakach była jakaś kobieta. Widziałeś ją?
– Nie.
– Miała broń. Myślę, że zamierzała cię zabić.
– Kobieta?
– Tak.
Nie miałem pojęcia, jak na to zareagować.
– Dobrze jej się przyjrzałaś?
– Nie. Właśnie miałam cię ostrzec, kiedy ten potwór złapał mnie od tyłu. Był niesamowicie silny. Chwycił mnie za kark i podniósł w powietrze. Myślałam, że urwie mi głowę.
– Jezu.
– Na szczęście nadjechał radiowóz. Ten wielkolud przestraszył się. Uderzył mnie – wskazała na podbite oko – i straciłam przytomność. Nie wiem, jak długo leżałam na bruku.