Выбрать главу

Mężczyzna przypięty pasami do stołu zabiegowego ucierpiał, doznając skomplikowanych złamań kończyn dolnych. Sądząc z jego pobladłej twarzy, słowo „cierpienie” było tu jak najbardziej na miejscu.

Lauren otworzyła szafkę z lekami, by sięgnąć po szklaną ampułkę i strzykawkę.

– Nie znoszę zastrzyków – jęknął pacjent.

– Ma pan połamane obie nogi, a boi się pan głupiej igły?! Mężczyźni zawsze mnie zdumiewają!

– Czy to szkodliwe?

– Ból powoduje stres, kołatanie serca, wzrost ciśnienia, a nawet nieodwracalne zmiany neurologiczne… proszę mi wierzyć, że to bardziej szkodliwe od kilku miligramów morfiny.

– Neurologiczne?

– Czym pan się trudni, panie Kowack?

– Jestem mechanikiem samochodowym.

– W takim razie zawrzyjmy umowę: zaufa mi pan w sprawie leczenia, a ja przyprowadzę do pana mojego triumpha i pozwolę panu robić z nim, co pan zechce.

Lauren nałożyła igłę na cewnik i wcisnęła tłok strzykawki. Wprowadzając alkaloid do krwi Francisa Kowacka, uwalniała pacjenta od cierpień. Płyn dostał się do żyły odłokciowej, a po dotarciu do pnia mózgu miał powstrzymać przekazywanie bodźców bólowych. Lauren usiadła na taborecie obrotowym i otarła czoło pacjenta, kontrolując jego oddech. Mężczyzna stopniowo się uspokajał.

– Ten środek nazywa się morfiną przez skojarzenie z morfeuszem, toteż proszę teraz odpocząć. Miał pan dużo szczęścia.

Kowack wzniósł oczy do nieba.

– Spokojnie robiłem zakupy – wymamrotał. – Ciężarówka potrąciła mnie w dziale mrożonek, mam nogi w kawałkach… Może wyjaśni mi pani, co w środowisku medycznym nazywa się „szczęściem”?

– To, że nie znalazł się pan w sąsiedniej sali!

Zasłona gabinetu przesunęła się po szynie. Profesor Fernstein, jak zwykle w takie fatalne dni, wyglądał jak chmura gradowa.

– Wydawało mi się, że ma pani wolny weekend? – powiedział.

– Ja też wierzyłam, że tak będzie, ale wiara jest dobra w sprawach religii! – odparła Lauren. – Wpadłam tu tylko na chwilę, no i jak pan widzi, znalazło się dla mnie zajęcie – dodała, nie przerywając badania.

– W izbie przyjęć i na ostrych dyżurach zawsze znajdzie się jakieś zajęcie. Lekceważąc własne zdrowie, naraża pani pacjentów. Ile godzin przepracowała pani w tym tygodniu? Właściwie nie wiem, po co pytam, bo gotowa mi pani powiedzieć, że kiedy się kocha swoją pracę, nie liczy się godzin – rzucił gniewnie Fernstein, wychodząc z gabinetu.

– Miałam taki zamiar – odburknęła, przytknąwszy stetoskop do piersi mechanika, który wpatrywał się w nią przerażony. – Proszę się nie bać, jestem w doskonałej formie, a tamten facet ciągle wszystkich beszta.

Po chwili pojawiła się Betty.

– Zajmę się nim – powiedziała, zwracając się do Lauren. – Jesteś potrzebna obok, naprawdę nie dajemy już rady!

Lauren wstała i poprosiła pielęgniarkę, żeby zadzwoniła do jej matki. Miała zostać w szpitalu do rana, więc ktoś musiał zająć się jej suczką Kali.

Miss Morrison zmywała talerze, Arthur przysypiał na kanapie.

– Wydaje mi się, że powinien pan się przespać.

– Też tak sądzę – odparł Arthur, przeciągając się. – Dziękuję za miły wieczór.

– Witamy przy Pacific Street 212. Z natury jestem trochę za powściągliwa i dyskretna, ale gdyby pan czegoś potrzebował, proszę się nie krępować.

Tuż przed wyjściem Arthur zauważył leżącego pod stołem biało – czarnego psiaka.

– To Pablo – wyjaśniła miss Morrison. – Kiedy się na niego patrzy, wygląda, jakby zdechł, a on po prostu sobie śpi. To jego ulubione zajęcie. Właściwie już czas, by wyjść z nim na spacer.

– Może ja go wyprowadzę?

– Lepiej będzie, jeżeli pójdzie pan spać, bo obawiam się, że rano znalazłabym was obu chrapiących pod jakimś drzewem.

Arthur pożegnał się i wrócił do siebie. Chętnie poświęciłby jeszcze chwilę na porządki, jednak zmęczenie wzięło górę nad zapałem. •

Leżąc w łóżku z głową wspartą na rękach, spoglądał przez uchylone drzwi sypialni. Piętrzące się w salonie pudła ożywiały wspomnienie pewnej nocy, kiedy to, w innej epoce swego życia, urządzał się na ostatnim piętrze wiktoriańskiej kamienicy. To było niedaleko stąd.

Minęła druga nad ranem, gdy Betty zaczęła szukać Lauren. Potem chciała wykorzystać chwilę spokoju i uzupełnić zapasy w apteczce gabinetu. Przeszła kilka kroków, zawróciła i odsunęła zasłonę ostatniej sali. Skulona na łóżku Lauren spała jak niemowlę. Betty zaciągnęła zasłonę i odeszła, kiwając głową.

2

Arthur obudził się koło południa. Łagodne światło stojącego w zenicie słońca wpadało przez okno w salonie. Przygotował sobie skromne śniadanie i zadzwonił na komórkę Paula.

– Cześć, Baloo – powitał go przyjaciel. – Widzę, że uciąłeś sobie niezłą drzemkę.

Paul zaproponował wspólny obiad, ale Arthur wpadł na inny pomysł.

– Krótko mówiąc, zostawiasz mi wybór: albo pójdziesz do Carmelu piechotą, albo mam cię tam zawieźć? – dopytywał się Paul.

– Ależ skąd! Chciałbym tylko odebrać forda z warsztatu twojego ojczyma, a potem pojechalibyśmy tam razem.

– Twój samochód stoi od niepamiętnych czasów! Czyżbyś chciał spędzić weekend, czekając na autostradzie na pomoc drogową?

Ale Arthur odparł, że wóz czasami jeszcze dłużej pogrążony był we śnie, a poza tym ojczym Paula, jako pasjonat starych aut, z pewnością dobrze się nim opiekował.

– Mój stary ford z lat sześćdziesiątych miewa się lepiej niż twój antyczny kabriolet.

Paul spojrzał na zegarek – miał jeszcze kilka minut na zatelefonowanie do warsztatu. Jeżeli zdąży, Arthur może po prostu spotkać się z nim na miejscu.

O trzeciej przyjaciele stanęli przed drzwiami warsztatu. Paul obrócił klucz w zamku i wszedł do środka. Pomiędzy czekającymi na naprawę wozami policyjnymi Arthur zauważył stary ambulans okryty plandeką – zapewne ten sam, którym kiedyś jechał. Podszedł, by odchylić płachtę. Na widok okienka ogarnęło go wzruszenie. Okrążył samochód i po chwili wahania otworzył drzwi. W kabinie, pod grubą warstwą kurzu, dostrzegł nosze, które wzbudziły tak wiele wspomnień, że Paul musiał krzyknąć, żeby przywołać go do rzeczywistości.

– Zapomnij o tej dyni, Kopciuszku, i chodź tu, bo musimy przestawić trzy samochody, żeby wyprowadzić forda. Skoro mamy jechać do Carmelu, to nie chciałbym przegapić zachodu słońca.

Arthur opuścił plandekę i gładząc ją, mruknął: „do zobaczenia, Daisy”.

Wystarczyło trzy razy wcisnąć pedał gazu, potem przetrwać krótkie pokasływania samochodu, żeby usłyszeć regularny szmer silnika. Po kilku manewrach Arthura i tyluż przekleństwach Paula samochód wytoczył się z garażu i ruszył przez miasto na północ, w kierunku biegnącej wzdłuż Pacyfiku „jedynki”.

– Wciąż jeszcze o niej myślisz? – zapytał Paul. Arthur bez słowa otworzył okno. Chłodny powiew wiatru wdarł się do kabiny. Paul stuknął w lusterko wsteczne, jakby testował mikrofon.

– Raz, dwa, trzy, tak, to działa, czekaj, powtórzę próbę… Wciąż o niej myślisz?

– Zdarza mi się – odparł Arthur.

– Często?

– Trochę rano, trochę w południe, trochę wieczorem, trochę w nocy.

– Słusznie postąpiłeś, wyjeżdżając do Francji, żeby o niej zapomnieć. Wygląda na to, że się wyleczyłeś! W weekendy też o niej myślisz?

– Nie powiedziałem, że wyrzekam się życia, a ty pytałeś tylko, czy o niej myślę, więc odpowiedziałem. Jeżeli cię to uspokoi, to przyznam, że przeżyłem kilka miłostek, ale zmień już temat, bo nie mam ochoty o tym mówić.